W kontekście wczorajszego referendum — a właściwie referendów, bo we Wrocławiu mieliśmy jeszcze referendum lokalne — mogę pokusić się o najprostsze podsumowanie: tak, to można traktować jako porażkę Kukiza, można też drwić z Bronisława Komorowskiego, że nawet na koniec społeczeństwo pokazało zgrabny gest Kozakiewicza podchwyconemu pomysłowi na JOW — jednak moim zdaniem najbardziej przegranymi jesteśmy my sami.
Truizmem będzie powtarzać za konstytucją, że to Naród jest suwerenem w Polsce, i to Naród decyduje czy chce sprawować swą suwerenną władzę bezpośrednio (w ramach demokracji bezpośredniej) czy poprzez swoich przedstawicieli. Tymczasem żenująco niska frekwencja dowodzi, że tak naprawdę nikt się niczym nie interesuje — poza narzekaniem, utyskiwaniem i obsobaczaniem — bo jeśli autentycznie można spróbować mieć jakiś wpływ na zadane tematy, to nikomu się nie chce…
W ogólności nie wierzę, żeby Polaków nie drażnił niski poziom parlamentarzystów zasiadających w ławach poselskich — tu ordynacja większościowa i jednomandatowe okręgi wyborcze skończyłyby karierę deputowanych wjeżdżających na Wiejską z minimalnym poparciem wyborców. Nie mogę też uwierzyć, żebyśmy byli aż tak zachwyceni kasą jaką partie polityczne ciągną z budżetu (i tu fatalne sformułowanie pytania na pewno nie przeszkodziło frekwencji…). No i nie wydaje mi się, żeby pasowała wszystkim zasada braku zaufania do podatnika… (To samo tyczy się mieszkańców Wrocławia, którzy pofatygowali się do urn w nieco, ale tylko nieco większej liczbie.)
PS Być może miał rację prezydent Duda próbując połączyć referendum z wyborami. Na przekroczenie magicznej bariery 50% wyborców trudno liczyć nawet przy wyborach parlamentarnych, ale zawsze byłaby większa szansa. Czy to oznacza, że w przyszłości nie powinniśmy liczyć na kolejne inicjatywy referendalne?
PS2 A może wręcz przeciwnie: trzeba się cieszyć — bo Polacy udowadniają, że nie pozwolą sobą manipulować, a już zwłaszcza rządy plebiscytowe nie mają u nas szans?