Cztery miesiące temu zawezwałem tam do wzbogacenia prawa wyborczego o jeszcze jedną instytucję: głos ważny niewybierający. W kategorii postulatów de lege ferenda zawsze byłem dobry (inna sprawa, że naprawdę nie uważam tego za wielką trudność), jednak naprawdę uważam, że demokracja byłaby jeszcze pełniejsza, gdyby dać ludziom możliwość głosowania negatywnego — i uzależnić liczbę mandatów do obsadzenia (a więc i liczbę mandatów pustych) od ilości głosów oddanych przeciwko wszystkim.
Dziś — dwa dni przed wyborami do Parlamentu Europejskiego — postanowiłem skreślić kilka słów wyjaśnienia dlaczego na niedzielne głosowanie pójdę i oddam ważny głos.
W punktach, bo wymusza to lakoniczność przekazu i zwięzłość myśli, a za bardzo lubię zdania wielokrotnie złożone, by nie zauważyć, że czasem odpływam na ich fali:
- po pierwsze pójdę i zagłosuję, bo nie mam możliwości oddania głosu ważnego niewybierającego (nie mam pewności czy bym z niej skorzystał ;
- po drugie pójdę, bo pięć lat temu spróbowałem bojkotu — i po namyśle stwierdzam, że wcale nie uważam, iżby była to skuteczna forma sprzeciwu wobec zastanego porządku (który niespecjalnie mi się podoba). Co z tego, że miałbym swoją motywację i umiałbym ją nawet wyłuszczyć, skoro mądrale w telewizji przedstawią to jako dowód na otępienie społeczeństwa i brak zainteresowania poważną materią (a ja przecież się interesuję, tyle, że tego nie akceptuję!);
- po trzecie, albowiem chociaż nadal uważam, że kompetencje Parlamentu Europejskiego są w miarę jasne tylko dla ekspertów (najsamprzód chciałem napisać „kompetencje są niejasne”, ale pomyślałem, że ktoś mógłby pomyśleć, że w ten sposób próbuję ukryć swoją ignorancję), to chyba wolę, żeby poszło tam parę osób, które mają poglądy podobne do moich. A jeśli nie będą chcieli współdziałać dla dobra, nawet jeśli istnieje ryzyko, że mogą być jak Nigel Farage — co oczywiście popsuje dobry nastrój establiszmentu — to ja w to wchodzę, choćby dlatego, że w każdym koncercie aplauzu i zaakceptowania przydaje się jakiś drażniący trefniś (zwykle uważano to za oczyszczające, choć ostatnio znów w cenie staje się jednomyślność);
- najnowszy przykład: prasa podaje, że polski rządowy bank będzie inwestował w mieszkania na wynajem. Niestety, we mnie budzi to pryncypialny sprzeciw: nie życzę sobie by rząd, choćby nawet przez jakieś spółki, interweniował na rynku, psując go, burząc równowagę rynkową i pakując podatnicze pieniądze w cokolwiek. A jeśli nawet komuś nie przeszkadza rządowa gra na rzekomo wolnym rynku, to proszę zwrócić uwagę na jeszcze jedną okoliczność — rząd nie upadnie, natomiast za nietrafne decyzje jego namiestników płacimy my wszyscy;
- są też poważniejsze tematy: nadal rezonuje hasło pogłębiania Unii, jeszcze dokładniejszej integracji, być może nawet federalizacji Europy. Nie jestem ksenofobem, nacjonalizmem się wręcz brzydzę — ale właśnie liberalny paradygmat nakazuje mi opowiedzieć się za zróżnicowaniem w ramach współpracujących ze sobą i otwartych państw europejskich (konkurencja głupcze!). Dlatego właśnie pójdę na te wybory i dam głos na kogoś, kto mówi: jestem z Europy, nie boję się Europy, ale też i nie boję się liberalnego kapitalizmu — natomiast nie zgadzam się na urawniłowkę, federalizację, socjalizm i ingerencję rządu (krajowego, unijnego) w sfery, które muszą być poza obszarem jego zainteresowania.
Konkludując: w niedzielę, pokornie, jak (prawie) za każdym razem od 1991 r., zasuwam z dowodzikiem w łapce do urny i głosuję.