Dawno nie było nic o rowerach. I o absurdach rowerowych. I o absurdach wynikających nawet nie z tego, że jakaś grupa ludzi tworzy prawo, chociaż tego nie rozumie; o absurdach, które wynikają nawet nie z tego, że policjant, który ma stosować prawo też może nie wszystko rozumieć (albo może mu się nie chcieć). Tym razem o absurdach, które wynikają z tego, że jest sobie jakiś planista, który wie, że musi, a jak musi, to robi — nie myśląc, nie patrząc, nie zastanawiając się nad sensem tego co robi.
Tak wygląda gustowne zakończenie ulicy Wojanowskiej na wrocławskich Stabłowicach. Jezdnia wraz z pozostałą infrastrukturą urywa się dość nagle — chciałoby się powiedzieć „nad przepaścią”, ale to tylko sterty porosłego zielskiem śmiecia pozostawionego przez budowlańców — ale jakiś mądrala od znaków drogowych nie zapomniał: wjeżdżasz na drogę dla rowerów, to jest odpowiedni znak, a jak droga dla rowerów się kończy — musi to sygnalizować inny znak drogowy. Nieważne, że słupki tych znaków stoją od siebie mniej-więcej w takiej odległości jak słupki futbolowej bramki. A wszystko poczwórnie, bo przecież od tych chaszczy też mamy odpowiedni znak.
Każdy słupek to n złotych, każdy taki blaszany placek to kolejne x złotych. No ale budżet jakiegoś ZDiUM-u czy innego czegoś jest z gumy, a w dodatku wiadomo: jest nowe osiedle, konieczna jest niezbędna potrzebna infrastruktura. Och, a że niekoniecznie oznacza to upstrzenia terenu kolorowymi plackami malowanej farby przymocowanymi do solidnych rur? A kto by się tym przejmował, tylko malkontenci jacyś…