W dużym skrócie: powód J.L. zażądał od A.P. zamieszczenia na uczelnianej stronie internetowej oraz na tablicy informacyjnej przeprosin w formacie kartki A-3 o treści „W związku z bezpodstawnym oskarżeniem, które złożyłam w dniu 1 lutego 2011 r. w trakcie posiedzenia Rady Instytutu (…) (…) oświadczam, że przepraszam Pana J. L. za naruszenie jego dobrego imienia przez posądzenie go o próbę wyłudzenia pieniędzy od (…) oraz o nienależyte wykonywanie przez niego obowiązków na stanowisku nauczyciela akademickiego w Instytucie (…). Oświadczam jednocześnie, że podane podczas Rady Instytutu (…) (…) informacje dotyczące Pana J. L. są nieprawdziwe”. Plus zasądzenia od pozwanej na rzecz jakiejś organizacji społecznej (której nazwa została w opublikowanym w internecie orzeczeniu zanonimizowana) kwoty 5000 złotych.
Z uzasadnienia wyroku wyłania się obraz standardowego piekiełka uniwersyteckiego (tl;dr): profesor nadzwyczajny J.L., który „w zastępstwie żony Z.L. pełnił obowiązki Kierownika Zakładu (niestety, nie dowiemy się jakiego, bo pełna nazwa została zanonimizowana, jednak dalej mowa jest o gramatyce języka czeskiego — tyle na temat utajniania danych pozwalających na identyfikację stron postępowania), w którymś tam semestrze dostał więcej godzin, niż przewiduje pensum. Dla ułatwienia sobie życia poprosił informatyka — jak rozumiem osobę, która rządzi planami zajęć — o skomasowanie dwóch grup w jedną. Później zrobiła się afera, ponieważ J.L. wywiesił na tablicy ogłoszeń kartkę o treści „Wnioski Rady Instytutu o awansie pracowników naukowych nie posiadających znaczącego dorobku naukowego są oszustwem”, co stało się powodem do zwołania rady instytutu. Podczas rady Pani A.P. (szefowa tego instytutu i pozwana w procesie) miała, z chęci „uzupełnienia obrazu pana profesora L.” wspomnieć o połączeniu sobie przez profesora dwóch seminariów w jedno (przy czym w sprawozdaniu były oba osobno), co zostało nazwane „próba wyłudzenia pieniędzy od (…)” (tu zanonimizowana nazwa uczelni lub instytutu). Nadto A.P. miała wspomnieć jakąś poprzednią podobną historię z innym pracownikiem uczelni, która skończyła się zwolnieniem dyscyplinarnym oraz dodać, że rektor już temat zna i jest dlań ewidentny.
Podczas rady oraz później J.L. nie polemizował z wypowiedziami A.P.
Dalej było już z górki: J.L. składał jakieś sprawozdania z wykonania zadań dydaktycznych, pozwana A.P. ich nie zatwierdziła — ze względu na wykazanie zbyt dużej liczby godzin prowadzonych zajęć. Więc J.L. wniósł powództwo, o którym właśnie piszę posta ;-)
Powód sprawę w sądzie przegrał, a jak i dlaczego — ciekawych (i cierpliwych, bo to jeszcze lepsze tl;dr) odsyłam do uzasadnienia wyroku. W ogólności chodzi o to, że powód faktycznie połączył sobie zajęcia ze studentami, które później nieprawdziwie wykazał jako oddzielne, zatem informacje A.P. były prawdziwe, a w dodatku pozwana działała w obronie uzasadnionego w ł a s n e g o interesu (podkreślenie moje: często skupiamy się na interesie publicznym, zapominając, że uzasadniony własny interes też jest dobry). W dodatku J.L. był w konflikcie zarówno z pozwaną jak i resztą instytutu, natomiast pozwana działała w celu ochrony jej dobrego imienia, wiedząc, że odmawiając zatwierdzenia nierzetelnych sprawozdań może oczekiwać dalszych działań zaczepnych.
Zaciekawił mnie jednak — na tyle, że poświęcam mu dzisiejszy tekst — jeden z końcowych akapitów uzasadnienia, z którego wynika, że sąd oddalił złożone przez powoda wnioski dowodowe w postaci nagrania przebiegu feralnego zebrania oraz spisanej listy dialogowej. A uczynił tak, ponieważ „w pierwszej kolejności należy zauważyć, że powyższe wnioski złożył powód, który jednocześnie zarzucał, że nagrany przebieg posiedzenia Rady nie odpowiadał rzeczywistości” (sic!). Co więcej jednak sąd doszedł do nieco zdumiewającej konkluzji, iż „nie bez znaczenia pozostaje także to, że o fakcie nagrywania przebiegu posiedzenia członkowie Rady nie byli wyraźnie poinformowani, a zatem zapis ten nie powinien stanowić dowodu w sprawie”.
To naprawdę dziwna opinia i trudno domniemywać na jakiej podstawie sędziowie wrocławskiego Sądu Okręgowego doszli do takiego przekonania. Po pierwsze pachnie mi to zasadą owoców zatrutego drzewa — ale ona przecież w Polsce nie obowiązuje (więc władza, nawet w przypadku nielegalnego podsłuchu: ukarze jego sprawcę, ale wykorzysta podsłuchane informacje do swoich celów). A po drugie te owoce nawet nie byłyby zatrute, ponieważ prof. J.L. był uczestnikiem spotkania i rejestrował przebieg zdarzeń, w których sam uczestniczył, a nie istnieje przepis, z którego wynikałby obowiązek informowania swoich własnych rozmówców o zamiarze rejestracji naszych rozmów.
Być może jednak gafa — ponieważ ten pogląd sądu uważam właśnie za orzeczniczą gafę — związana jest z czymś całkowicie innym: otóż w naszym wymiarze sprawiedliwości panuje niejasna mania pisania uzasadnień możliwie długich i niejasnych, co wynika między innymi z konieczności rozprawienia się z każdym, możliwie absurdalnym wnioskiem dowodowym — a to rozprawienie się musi nastąpić od spodu do góry. Nie wystarczało zatem stwierdzić, że wniosek dowodowy powoda jest niejasny albowiem ma być przeprowadzony na okoliczność zdarzenia, które „przebiegu posiedzenia, które nie odpowiadało rzeczywistości”. Trzeba było jeszcze przywalić obuchem.
Takie strzały są o tyle łatwiejsze, że nie mają najmniejszego związku z istotą sporu, nie powinniśmy zatem obawiać się, iż ta opinia przedostanie się do obiegu publicznego (chyba że ktoś przeczyta sam tytuł dzisiejszego tekstu…). Mimo wszystko mam niejasne wrażenie, że sędziowie powinni hamować się przed wygłaszaniem ex cathedra takich poglądów, zwłaszcza jeśli naprawdę nie ma on większego związku ze sprawą będącą przedmiotem postępowania.