O gdybologii na temat spadku sprzedaży reklam w konkurencyjnym tygodniku

W ostatnim — mam nadzieję — tekście poświęconym aferze podsłuchowej postanowiłem skreślić parę zdań o jeszcze jednym aspekcie sprawy, który dotąd nie został chyba wspomniany. Piszę „chyba” bo o sprawie napisano już prawie wszystko: o legalności działań prokuratury i służb w kontekście prób odebrania redaktorowi Latkowskiemu jego komputera, o staranności dziennikarskiej, o kwitkach za jedzonko w kontekście informacji publicznej,  o ryzyku odpowiedzialności karnej (mediów) publikujących nagrania spod stolika lub ich stenogramy.
Nie byłbym sobą, gdybym nie znalazł w tym wszystkim jeszcze jednej dziury w całym ;o)

Teza, którą zamierzam tu postawić, a następnie ją obronić, brzmi: ostra jazda jaką konkurencyjne tygodniki pozwalają sobie wobec „Wprost” może momentami przybrać charakter czynu nieuczciwej konkurencji. Jest to o tyle jasne, o ile wróży się nieunikniony spadek sprzedaży — jako element zemsty rządu i przedsiębiorstw powiązanych z władzą.

Zaczęło się bodajże w moim ulubionym portalu plotkarskim, czyli naTemat.pl, gdzie coraz częściej wyznaje się zasadę, że zabić ma sam tytuł (por. „Afera podsłuchowa sposobem na biznes. „Wprost” odcina kupony od publikacji. „Efekt biznesowy został osiągnięty”). Współwłaścicielem naTemat.pl jest Tomasz Lis, naczelny „Newsweeka”, naczelnym portalu Tomasz Machała, jak podaje Wikipedia, współpracownik „Newsweeka”); to istotne, ponieważ gwałtowny pik sprzedaży „Wprost” (numer o podsłuchach poszedł w 300 tys. egzemplarzy) na pewno musiał zaboleć wydawcę konkurencyjnego tytułu — na pewno bardziej niż irracjonalny pozew za 12 milionów.
Tekst jak tekst, jednak zastanowiło i nieco zaskoczył mnie w nim akapit, cytuję (wytłuszczenia moje):

„Tyle tylko, że łabędź ten może niebawem stracić skrzydła. Nietrudno bowiem się domyślić, że niektórzy reklamodawcy (także ci państwowi) mogą mieć delikatnie mówiąc „za złe” fakt, że taśmy z nielegalnych podsłuchów uderzające rykoszetem również w państwowe spółki, ukazały się na łamach „Wprostu”. (…) Im więcej podmiotów biznesowych poczuje, że „Wprost” nadepnęło im na odcisk, tym większe mogą być problemy z reklamodawcami, nawet przy dużych nakładach. Te zaś mogą zacząć spadać, jak tylko redakcja „wystrzela się” z posiadanych taśm. (…) Kto może się wycofać? Wystarczy spojrzeć na państwowe spółki, które reklamowały się w ostatnich numerach: Poczta Polska, TAURON Polska Energia, Grupa Azoty, PGE Polska Grupa Energetyczna S.A. czy PGNiG SA.”

Rozumiecie: najpierw autor rozwodzi się nad przewagami „Newsweeka” w segmencie tygodników opinii w kwietniu 2014 r. (dla kontrastu warto dodać, że w najnowszej „Polityce” chwalą się, że pierwsze 4 miesiące roku były zwycięskie właśnie dla tego tytułu), później ubolewa, że ktoś powiązany z wydawcą „Wprost” najprawdopodobniej grał — wiedząc o planowanej publikacji — na zwyżkę cen akcji spółki, a na koniec wprost podpowiada możliwe scenariusze biznesowego ugotowania wydawcy.
Jasne, nie ma nic prostszego: do „Wprost” przestaną płynąć zlecenia reklamowe, wówczas na pewno budżety zostaną przesunięte do „Newsweeka”. Prosty scenariusz, który — gdybym pracował dla RASP — byłby niewymownie najpyszniejszy.
Zadałem sobie nawet nieco trudu i zadałem redaktorowi Machale oraz autorowi tekstu pytania o ten potencjalny konflikt interesów — bo moim zdaniem antycypowanie w prasie problemów biznesowych konkurenta, problemów ze sprzedażą reklamy, z odpływem klientów jest co najmniej konfliktem interesów.
Z uzyskanych odpowiedzi wynika, że nie ma problemu; Krzysztof Majak jest zdania, że chociaż przeceniam jego wpływ na decyzje biznesowe, to „mechanizm potencjalnego odpływu reklamodawców (…) nie jest trudny do przewidzenia. Nie można zatem traktować go jako „walkę konkurencyjną”, tylko zwykłą obserwacje rozwoju sytuacji i próbę przewidzenia jej następstw”. Co więcej tezę postawioną w tekście potwierdza cytowana wypowiedź eksperta — prof. Macieja Mrozowskiego — zaś sam  naczelny Tomasz Machała wierzy w rozum reklamodawców, bo swój rozum mają, a autor nic nie może im podpowiedzieć. (W sumie wydaje się jakby w naTemat.pl nikt nie wierzył w sensowność pisania — mnie to dziwi, bo ja nawet tutaj pisząc swoje rzeczy mam jakąś tam nadzieję na ruszenie z posad bryły świata.)
Warto się jednak zastanowić jak wygląda ryzyko konsekwencji prawnych działań inspirowanych przez jednego przedsiębiorcę działającego w branży prasowej, jeśli ich skutkiem byłoby rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji o konkurencie.

Zgodnie z art. 14 ust. 1 ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji czynem nieuczciwej konkurencji jest rozpowszechnianie nieprawdziwych lub wprowadzających w błąd wiadomości o swoim lub innym przedsiębiorcy albo przedsiębiorstwie, w celu przysporzenia korzyści lub wyrządzenia szkody, przy czym wiadomości te dotyczyć mogą w szczególności sytuacji gospodarczej lub prawnej, a nadto osób kierujących przedsiębiorstwem, towarów i usług konkurenta czy też stosowanych cen (art. 14 ust. 2 UoZNK). Co ciekawe w orzecznictwie przyjmuje się, że pejoratywne przedstawienie cech przedsiębiorcy nie musi mieć postaci „twardej” informacji, lecz może obejmować także pewnego rodzaju sugestie (por. wyrok Sądu Apelacyjnego w Warszawie z 7 sierpnia 2012 r., I ACa 1309/11, w którego uzasadnieniu powiedziano, iż „o wiadomości wprowadzającej w błąd na gruncie omawianego przepisu może być mowa wówczas, gdy jej treść nie odnosi się wprost do rzeczywistości, a jedynie w jakiś sposób sugeruje klientowi wyobrażenie o niej, wpływa na postrzeganie przez klienta rzeczywistych cech produktu”.)Nawiasem mówiąc należy pamiętać, że podstawą zaliczenia jakiegoś działania do czynu nieuczciwej konkurencji jest właśnie art. 3 ust. 1 UoZNK definiujący czyn nieuczciwej konkurencji jako działanie sprzeczne z prawem lub dobrymi obyczajami, jeżeli zagraża lub narusza interes innego przedsiębiorcy lub klienta — oraz stanowiący równocześnie klauzulę generalną, pozwalającą na interpretację poszczególnych rodzajów czynów nieuczciwej konkurencji, stypizowanych w rozdziale 2 ustawy (por. wyrok Sądu Najwyższego z 4 listopada 2011 r., I CSK 796/10). Jak widać czynem nieuczciwej konkurencji może być nawet działanie, któremu zarzucić można wyłącznie sprzeczność z dobrymi obyczajami (kiedyś nazywało się to ładnie uczciwością kupiecką — dziś powiedzielibyśmy B2B) — niekoniecznie musi być to działanie bezprawne (por. wyrok SN z 9 stycznia 2008 r., II CK 4/07). W ogólności oznacza to, że rodzaje czynów nieuczciwej konkurencji wskazane w art. 3 ust. 2 oraz art. 5-17d UoZNK należy uznać jako przykładowe — nie jest to katalog zamknięty.

Innego rodzaju podstawą odpowiedzialności za wprowadzanie do obiegu nieprawdziwych informacji o przedsiębiorcy jest ustawa o przeciwdziałaniu nieuczciwym praktykom rynkowym, która chroni konsumentów — a są nimi przecież czytelnicy „Wprost” — przed wprowadzającymi w błąd działaniami, które może mieć wpływ na decyzję konsumenta w kwestii zawarcia umowy (na przykład kupna egzemplarza tygodnika). Do takich działań zalicza się m.in. rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji, ale i rozpowszechnianie informacji prawdziwych, jednak w taki sposób, który może wprowadzać w błąd jej odbiorców (art. 5 ust. 2 ustawy). Niewątpliwie jednak przepisy tej ustawy nie miałyby zastosowania w przypadku ewentualnego sporu wydawców obu tygodników.

Last but not least mamy jeszcze prawo prasowe, które nakłada na dziennikarzy obowiązki związane z dochowaniem należytej staranności i rzetelności (art. 12 ust. 1 pkt 1 w zw. z art. 6 ust. 1 ustawy prawo prasowe), a także powinność działania zgodnego z etyką zawodową (art. 10 ust. 1 ustawy). Oczywiście w pierwszym rzędzie powinność ta dotyczy publikacji informacji dotyczących faktów, jednak — skoro w orzecznictwie przyjmuje się, że nawet krzykliwy i mylący nagłówek może naruszać dobra osobiste (tak Sąd Apelacyjny w Warszawie w wyroku z 12 czerwca 2013 r., I ACa 33/13) — to o naruszeniu tym w pewnych sytuacjach mogą decydować także presumpcje i nieuprawnione sugestie. W każdym także przypadku dziennikarz powinien pozwolić zweryfikować informacje u osób, których dotyczą opisywane zdarzenia — także dlatego, że z odpowiedzialności nie będzie się on mógł zwolnić wyłącznie poprzez przytoczenie cudzej wypowiedzi (choćby i byli to eksperci w branży), nawet jeśli jest ona zgodna z tezą postawioną w tekście.

Obowiązek ten oczywiście tekstów o charakterze informacyjnym — nie będzie miał natomiast zastosowania przy publicystycznej gdybologii — jednak tak czy inaczej zawsze warto pamiętać, że wywoływanie wilka z lasu może skończyć się źle dla nieostrożnego dziennikarza, zwłaszcza, jeśli życie postawiło go w sytuacji ewidentnego konfliktu interesów w sprawie, którą właśnie zdecydował się wziąć na tapetę.

subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

10 komentarzy
Oldest
Newest
Inline Feedbacks
zerknij na wszystkie komentarze
10
0
komentarze są tam :-)x