Na marginesie nocnego szturmu na PKW, tak sobie myślę — zakładając, że Stefan Kisielewski miał rację mówiąc, że „socjalizm to ustrój, w którym ludzie bohatersko przeciwstawiają się trudnościom nieznanym innym ustrojom” — a może najlepszym sposobem na uniknięcie przyszłych buntów maszyn jest… zdjęcie z owych systemów tej nieznośnej odpowiedzialności.

Teza niniejszego felietonu jest prosta: zakładam, że bałagan w Państwowej Komisji Wyborczej jest wynikiem tego, że ordynacja wyborcza do samorządów wymaga wykonania pewnych obliczeń dla ustalenia porządku przydzielania mandatów. Będzie to m.in. konsekwencją art. 416 kodeksu wyborczego, który stanowi, iż:
§ 1. W miastach na prawach powiatu podziału mandatów pomiędzy listy kandydatów dokonuje się proporcjonalnie do łącznej liczby ważnie oddanych głosów odpowiednio na kandydatów danej listy.
§ 2. W podziale mandatów, o którym mowa w § 1, uczestniczą listy kandydatów tych komitetów wyborczych, na których listy w skali gminy oddano co najmniej 5 % ważnie oddanych głosów.
§ 3. Przepisy § 1 i 2 stosuje się także do dzielnic miasta stołecznego Warszawy.
dalej zaś (art. 444 par. 1 kodeksu wyborczego) opisany jest sposób obliczania tej proporcji, a mianowicie
1) liczbę głosów ważnie oddanych na każdą z list w okręgu wyborczym dzieli się kolejno przez 1; 2; 3; 4 i dalsze kolejne liczby, aż do chwili, gdy z otrzymanych w ten sposób ilorazów da się uszeregować tyle kolejno największych liczb, ile wynosi liczba mandatów do rozdzielenia między listy;
2) każdej liście przyznaje się tyle mandatów, ile spośród ustalonego w powyższy sposób szeregu ilorazów przypada jej liczb kolejno największych.
Jak widać biez wodki nie razbieriosz (a studentów pierwszego roku prawa lub któregoś tam roku politologii pytamy jaki system podziału mandatów zastosował ustawodawca?), ale nawet nie w tym rzecz, by mi się chciało analizować przyjęty system wyborczy.
Rzecz w tym, że mam wrażenie, że te wszystkie straszne komputery połączone strasznym systemem są niezbędne wyłącznie do tego, żeby mieć maszynę, która robi PING!. Coś takiego jak tutaj:
To nieszczęsne PING! w kodeksie wyborczym brzmi nieco mniej zabawnie, mniej-więcej tak: „liczbę głosów ważnie oddanych na każdą z list w okręgu wyborczym dzieli się kolejno przez 1; 2; 3; 4 i dalsze kolejne liczby, aż do chwili, gdy z otrzymanych w ten sposób ilorazów da się uszeregować tyle kolejno największych liczb, ile wynosi liczba mandatów do rozdzielenia między listy”… a tymczasem całkiem obok, w art. 443 par. 1 widzimy, że jednak da się inaczej — otóż w wyborach do rady w gminie nie będącej miastem na prawach powiatu mandat obejmuje ten kandydat, który otrzymał największą liczbę ważnie oddanych głosów.
Nie ma proporcji, nie ma liczenia, komputer właściwie nie jest potrzebny — na upartego wystarczy odkładać poszczególne karty wyborcze na osobne kupki, a na koniec zważyć je na wadze laboratoryjnej. Później wystarczy komórka i esemes do centrali z nazwiskiem wybrańca (i to tylko po to, żeby centrala mogła się pochwalić, że wszystko idzie OK — bo przecież wszystko ustala się lokalnie).
Oczywiście, tak się nie da, bo to oznacza jednomandatowe okręgi wyborcze oraz ordynację większościową, a to jest rewolucja iście burżuazyjna. Nie ma dzielenia, mnożenia i całkowania, mandat bierze ten, kto dostał najwięcej wyborów (w schemacie idealnym: przeszło 50% głosów ważnych, więc ja poproszę instytucję głosu ważnego niewybierającego oraz mandatu nieobjętego, pustego… jak zwał, tak zwał).
No i to oznacza koniec maszyny, która robi PING!