W najbliższych dniach można się spodziewać masy analiz i felietonów — misz-masz zamierzony — zmierzający do wykazania wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy.
Lub vice-versal.
Słyszę, że wybory zorganizowane według ordynacji większościowej i okręgi jednomandatowe grożą monopartyjniactwem, w najlepszym przypadku duopolem partyjnym.
Przykładów wiele, modelowe to: w Zjednoczonym Królestwie rządzi wieloletni tandem Torysi-Wigowie, później Konserwatyści-Liberałowie, dziś raczej PK-Partia Pracy, na pozycji trzeciej siły Szkoci wyparli Liberalnych Demokratów. Za oceanem natomiast teraz liczą się tylko Demokraci i Republikanie, third parties najlepiej wyglądają jako hasło w Wikipedii — podobnie zresztą jak lista osób ze świecznika powiązanych z jednym z takich ugrupowań).
Ale czy to oznacza, że winna petryfikacji politycznej jest zasada, że mandat parlamentarny obejmuje ten kandydat, który dostał najwięcej głosów — więcej niż połowę, jeśli istnieje wymóg większości bezwzględnej?
Moim zdaniem nie i jeszcze raz nie: to właśnie ordynacja JOW i zliczanie głosów i „przydzielanie” mandatu temu, kto przekonał do siebie większość wyborców z danego okręgu jest szansą na pojawienie się kandydata niezależnego, kandydata znanego i cenionego w lokalnej społeczności, kandydata a-partyjnego. Istnieje zagrożenie dwupartyjności, ale po pierwsze jak widać liczenie głosów metodą d’Hondta nie uchroniło nas od duopolu Platformy i PiS (proporcjonalnie rozkład w ławach poselskich na Wiejskiej wygląda dość podobnie jak w Westminsterze), a po drugie to właśnie sprowadzenie wyborów do rangi zmagań lokalnych jest szansą na odskocznię od wielkiej ogólnopolskiej polityki.
Czy wyobrażacie sobie, że podczas kampanii latem 1945 r. Winston Churchill walczył o głosy wyborców w swoim okręgu? Nie spoglądał na elektorat z billboardów, nie strzelał bon-motami w BBC — po prostu szedł do wyborców?
Pozwoliłem sobie też ściągnąć ze strony Państwowej Komisji Wyborczej dwie tabelki obrazujące rozkład głosów i mandatów we Wrocławiu podczas wyborów do sejmu w 2011 r. Jaki skutek ma zastosowanie ordynacji proporcjonalnej, przy której używa się magicznych formułek matematycznych? Takie moje bardzo szybkie wnioski (nie starałem się o żadną analizę):
- połowa głosów na listę PO dała 2/3 mandatów w okręgu,
- ćwiartka głosów na listę PiS dała ździebko przeszło ćwierć mandatów,
- prawie co dziesiąty głos Ruchu Palikota oznaczał 7,14% mandatów z okręgu,
- indywidualnie genialny wynik miał Bogdan Zdrojewski (150 tys. głosów czyli 30% w okręgu),
- ale na jego plecach na Wiejską zajechało paru posłów, którzy być może w jednomandatowych okręgach… no właśnie, może by nie musieli wysłuchiwać, że ledwie zebrał 5302 głosów, bo ordynacja JOW pozwoliłaby mu rozwinąć skrzydła „u siebie” i dostałby człowiek się do parlamentu za własne osiągnięcia.
Słowem: dużemu jeszcze więcej, średniemu średnio, małemu zabrać, drobnicę pominąć. Czy to się nazywa „proporcja”?!
Wracając do JOW: licząc na oko wybory do Izby Poselskiej zorganizowane wg pomysłu prezydenta — 460 posłów w 38-milionowym narodzie — to okręg dla mniej-więcej 82 tys. obywateli (wyborców będzie mniej, wiadomo: czynne prawo wyborcze od 18 urodzin). W wyborach 2011 r. w OKW Wrocław na 980.670 wyborców (nie: mieszkańców!) przypadło 14 mandatów poselskich; jak to podzieliłem wyszło idealnie 70.000 głosów na jeden mandat.
Wychodzi na to samo, a jednak JOW zyskuje na przejrzystości.