W kolejnym odcinku opowieści fajny film wczoraj widziałem przyszedł czas na „Marsylskiego łącznika” (tak, to szokująca prawda, ale dwa miesiące nie byłem w kinie, po prostu nie szło nic ciekawego — a „Mad Max” jest ciągle w planach).
Marsylski łącznik (oryginalny tytuł to La French) to przykład klasycznego thrillera kryminalnego — klasycznego w formie i w treści: połowa lat 70-tych; walka z gangiem przemycającym narkotyki z Francji do USA; młody, ambitny i niezdegenerowany przedstawiciel prawa, który za punkt honoru stawia sobie dobranie się do bandziorów (gra go Jean Dujardin — przyznam, że lubię gościa, a najbardziej za filmy, których nawet nie znam, tj. serię o agencie OSS-117 ;-) Do tego raczej niespieszna narracja (brak fajerwerków, za które kochamy nowoczesne, zwłaszcza zamorskie kino), parę aut, które dziś zasłużyłyby na miano young-timerów (no dobrze, usłyszawszy o śmierci Christophera Lee puściłem sobie „The Man With the Golden Gun” — tam to są pojazdy… i pościgi… ;-)
Wracając jeszcze na sekundę do recenzji, którą usiłuję napisać — czy to oznacza, że film w ciemno polecam każdemu? Nie, zdecydowanie nie: trzeba lubić sensację, ale właśnie w tym „spokojniejszym” wydaniu. Nie jest to też komedia (nie ma nic wspólnego np. z Kingsmanem) — ba, brak nawet happy-endu. Znajdzie się natomiast parę smaczków dla miłośników muzyki z „tamtych czasów”, ale też nic takiego, czego nie mógłbym puścić P.T. Czytelnikom tu i teraz.
Zatem na niedzielę, Nancy Sinatra w jej największym przeboju — „These Boots Are Made For Walkin'”
I to by było na tyle, byle zdążyć na „Mad Max”.