W ramach nieczęstotliwego działu recenzyjno–teatralnego przyszedł dziś czas na kilka zdań o kolejnym spektaklu wrocławskiego Teatru Capitol — tym razem na tapetę idzie Melancholia/Violetta Villas.

W bardzo dużym skrócie: po spektaklu byłem bardzo niezadowolony, ponieważ był bardzo nużący, wręcz senny, a że siedziałem w pierwszym rzędzie — bałem się, że naprawdę zasnę i aktorom będzie przykro.
Niestety, największą bolączką przedstawienia jest to, że tak naprawdę nie jest poświęcone Violetcie Villas. Bohaterką sztuki jest jakaś pani, która ma pewne problemy ze sobą, a traf chce, że ma bogate wspomnienia (które mieszają się z marzeniami i wyobrażeniami), no i sporo przekłada na swoje pieski i kotki. A pieski i kotki wprowadzają jakiś niepotrzebny nastrój niepokoju na scenie.
Idąc wczoraj wieczorem do Capitolu mniemałem, że czeka mnie jakieś nawiązanie do innych wystawień tego teatru, który ma przecież w nazwie muzykę. A tu, owszem, jest parę utworów (wszystkiego może trzy), ale z muzyką i piosenką dużo Melancholia nie ma wspólnego. Najgorsze, że sytuacji nie ratuje nawet osoba Macieja Maciejewskiego, którego naprawdę bardzo lubię (chyba głównie za rolę Deana Martina w Rat Pack).
Ujmując rzecz w największym skrócie: zdaję sobie sprawę z tego, że teatr to nie tylko wino, śpiew i komedia, ale nawet sprawy poważne, jednak nigdy nie podpiszę się pod tezą, że sprawy poważne mają usypiać. Ale to pewnie dlatego, że jestem samozwańczym koneserem, czyli generalnie nie znam się.
Sądząc po dość stonowanych brawach publiczności chyba nie tylko ja tęsknie czekałem na kurtynę.