W ramach wakacyjnej rekreacji — jakby na to nie patrzeć przyzwyczajanie dziesięciomiesięcznego psiaka do gór wymaga umiejętnego dozowania wysiłku — udaliśmy się przedwczoraj do Görlitz.

Dla mnie to w sumie fenomen (a jestem świeżo po lekturze „1945. Wojna i pokój” Grzebałkowskiej — naprawdę warto przeczytać) — żywe miasto rozdarte na pół, te lepsze pół oczywiście większe, bogarsze; te gorsze pół: usyfione reklamami, hałasem… Ale czy na pewno?
Turystyczna starówka na pewno tip-top, jednak jeśli przejdzie się kilkaset metrów dalej, można się zdziwić: ciągi pustych witryn, plakaty po polsku „TU MOŻESZ OTWORZYĆ SWOJĄ FIRMĘ”, wiele kamienic wyremontowanych — stoją puste. To miasto nie żyje tak, jakby mogło żyć. Zresztą jak ma być inaczej skoro Niemiec woli pojechać na zakupy, po paliwo czy do fryzjera do Zgorzelca?
Różnice (nie nazwę ich cywilizacyjnymi) widać gołym okiem. Nie będę mówił o zebrze, przed którą zatrzymują się auta (ale nie te na polskich tablicach — tak, wiem, że minęło mnie interesujące bicie piany ;-) ale mogę wspomnieć o jednokierunkowych uliczkach, na których rowery mogą się poruszać w obie strony (co się załatwia banalną tabliczką i delikatnym mazem przy skrzyżowaniu). Miejsca parkingowe wzdłuż jezdni z luźno położonej kostki, między którą rośnie fajna trawka — u nas byłaby afera, że brzydko, wiejsko, a w dodatku kostkę baumę trzeba kłaść na styk, bo tak jest po europejsku.

Park bardzo ładny, ale już kilkaset metrów dalej straszy ruina VEB Kondensatorenwerk Görlitz — coś pięknego, coś strasznego. Zrujnowany budynek patrzy na polską stronę, jakby chciał wypomnieć — nawet spieprzyć sprawy trzeba umieć (to a propos paskudnych bloków straszących na skarpie Nysy, super-widok z części starówki Görlitz.