Biorąc się za książkę „Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak” autorstwa Jacka Hugo-Badera, nie sądziłem, że będzie z tego recenzja literacka (nie myślicie chyba, że te dwa zrecenzowane przeze mnie dzieła to wszystko co w tym czasie przeczytałem? ;-) Czytam troszkę więcej, ale nie wszystko wydaje mi się warte omówki…). Zwłaszcza, że kiedy książka zawitała przeszło rok temu na półki zignorowałem ją dość wymownie — etap łykania jak leci wszystkiego co o górach mam za sobą, sądziłem przeto, że nie ma czym zawracać głowy.
Jednak kilkanaście dni temu opowieść o wydarzeniach na Broad Peak wpadła mi w ręce, więc ją przeczytałem… I wymiękłem. To jest naprawdę świetna książka, niezależnie od tego co się mówi o okolicznościach jej powstania i osobowości autora (polecam naprawdę doskonały wywiad z Jackiem Hugo-Baderem opublikowany w Dwutygodnik.com).

Recz chyba w tym, że — niezależnie od tego jak plotą się losy biografii Kapuścińskiego — faktycznie w przypadku reportażu literackiego nie oczekuję 100% wierności szczegółom (inaczej jest w przypadku reportażu prasowego); więc raczej nie ma dla mnie znaczenia jak zachowywał się piesek opisywany w „Cesarzu„, etc. Liczy się impresja, nawet jeśli przefiltrowana jest przez autorski sposób postrzegania rzeczy — a jeśli autorem jest człowiek o dość specyficznej osobowości, trudno oczekiwać kolejnego pitu-pitu. Nawet jeśli autor drążył, denerwował i prowokował — cóż, takie jego autorskie prawo.
(Zdaję sobie równocześnie sprawę, że część gromów wymierzonych w Jacka Hugo-Badera spowodowana jest tym, że środowisko górskie jest dość specyficzne — połowa ma status półbogów lub chociaż herosów, druga połowa chętnie strąciłaby ich z piedestału. Być może JHB naruszył pewne tabu, ale literatura bez naruszania tabu kończy się jak… wesele w sklepie Ikea ;-)

I całkowicie na marginesie: być może część P.T. Czytelników wie, że mam w sobie wielką predylekcję ku górom. Tak dużą, że staram się każde wakacje i każdą wolną chwilę spędzać w jakichś górach, bujając się z psem (konsekwencją tego jest zabawny fakt, że nie pamiętam kiedy wyjeżdżałem z Wrocławia na północ… ;-)
Kiedyś było inaczej: za czasów studenckich każde wakacje spędzałem w Alpach: autostop, namiot, śpiwór, lodowiec. Alpy miały być jednak tylko przedbiegiem (nie napiszę „rozgrzewką”, bo w kontekście odgarniania śniegu z namiotu w lipcu rozgrzewką to nie było) przed poważniejszymi klimatami). Przy czym dla mnie poważniejsze nieodmiennie miały oznaczać raczej Karakorum niż Himalaje…

Poważniejsze klimaty nigdy się nie ziściły (a i teraz chyba nie są już poważniejszymi klimatami — turystyka himalajska wstąpiła na wyżyny szajs-komerchy), ale chyba nawet nie żałuję… Ale mogę się pochwalić, że w ramach tych przygotowań, w wieku lat 20, podczas mojego pierwszego wypadu do Chamonix, udało mi się wdrapać na Mt. Blanc (jakbyście widzieli mój ówczesny sprzęt… a dodam, że zrobiłem to kompletnie sam), zaś rok później „zaliczyłem” Mt. Blanc du Tacul… Stare dzieje ;-)

W momencie kiedy czytacie te słowa kieruję się w okolice Ślęży. Trzeba pieskowi pokazać nowe ciekawe miejscówki (a jeśli zdecydujemy się na podjęcie próby wdrapania na wierzchołek to tylko dlatego, żeby otrzaskać Kuatę z tłumami…)