Paradoks sygnalizowany był już w pierwszym akapicie mojego testu Kindle 3 (Keyobard): nie dość, że opisywałem wówczas moje przygody ze sprzętem, który zniknął ze sprzedaży parę lat wcześniej, to w dodatku sam akurat przesiadałem się na model Paperwhite 2. No i akurat Świat Czytników zaczyna dzielić się wrażeniami z korzystania z nowości — PW3 — a u mnie recenzja starocia… czyli Kindle Paperwhite 2 w teście amatora-pożeracza e-książek.
Jeśli chodzi o generalną ocenę czytników e-książek to nic się nie zmieniło od maja (ani też od marca 2011 r., kiedy kupiłem pierwszego Kindla): nadal mnie cieszy, że już w 1 minutę po dostrzeżeniu ciekawej książki mogę się nią cieszyć, nadal jestem zadowolony, że wraz z przyrostem ich liczby nie muszę ordynować nowych mebli — nadal też nie przeszkadza mi brak zapachu zadrukowanego papieru, etc.
Nie oznacza to jednak, że łykam nowinki jak skowronek robaki, toteż do Paperwhite podchodziłem oczywiście z pewną dozą niepewności (a czy palcami nie będę brudził ekranu? a czy światełko nie będzie mi przeszkadzało?) — i okazuje się, że strachy na lachy: ekran się nie brudzi, brak przycisków do przerzucania stron nie daje się we znaki (chociaż fakt, że nie próbowałem jeszcze korzystać z niego w rękawiczkach), podświetlenie działa akuratnie.
Poważniejsze (czuję, że w oczach miłośników technicznych nowinek gadanie o „poważniejszych różnicach” między sprzętami oddalonymi od siebie o parę generacji brzmi to jak herezja) różnice względem Kindle Keyobard (zwanego także Kindle 3) to:
- lepszy, wyraźniejszy ekran z większą liczbą krojów pisma;
- kompletny brak przycisków — nie tylko klawiaturki QWERTY, ale i klawiszy do przewijania tekstu (zgodnie z powszechną modą ekran jest dotykowy);
- dla mnie brak klawiszy przełożył się na to, że wreszcie przesiadłem się na układ poziomy — po prostu tak mi się lepiej układa w dłoniach, a że i tak przewijam dotykowo, to nie widzę różnicy;
- inny układ książek zapisanych w pamięci urządzenia (i w chmurze) (dla mnie gorszy — Paperwhite oczywiście chce współpracować z jakąś chmurą, podczas gdy model Keyobard nie był tu aż tak nachalny);
- ździebko krócej działająca bateria (podświetlenie robi swoje); do tego w starszych wersjach PW2 producent okroił wbudowaną pamięć; na szczęście wyczekałem do momentu kiedy znów zaczęli dawać przeszło 3 GB (każdy mój zakup oczywiście zapisuję i na dysku twardym komputera i na pędraku, którego używam jako podręczny dysk zewnętrzny, chmury lubię, ale na niebie — stąd jednak wolę mieć moją kolekcję pod ręką na Kindelku, a nie gdzieś w internetach…);
- plus jeszcze parę mniej lub bardziej istotnych drobnostek w menu, jednak z takich bajerów korzystam tak rzadko, że właściwie nie umiem powiedzieć na czym dokładnie polegają te różnice…
Reasumując: chociaż elektro-gadżety w ogóle przestały mnie rajcować i nadal uważam, że więcej jest czaru w steranym scyzoryku Victorinox niż w najnowszym iPhone (zaś z naj-nowości zaciekawił mnie tylko Tread… ale co ja bym z nim zrobił i dlaczego tak głupio wyglądał? ;-) — to jednak czytnik e-książek wydaje mi się wynalazkiem w dechę.
Pewnie właśnie dlatego, że robi dokładnie to, do czego jest przeznaczony, a nawet jeśli producenci czytników e-booków powoli zaczynają się ścigać na jakieś fajerwerki, to nadal najważniejsze jest to co w środku (książka) oraz cel w jakim sprzętu używasz.