Paradoks sygnalizowany był już w pierwszym akapicie mojego testu Kindle 3 (Keyobard): nie dość, że opisywałem wówczas moje przygody ze sprzętem, który zniknął ze sprzedaży parę lat wcześniej, to w dodatku sam akurat przesiadałem się na model Paperwhite 2. No i akurat Świat Czytników zaczyna dzielić się wrażeniami z korzystania z nowości — PW3 — a u mnie recenzja starocia… czyli Kindle Paperwhite 2 w teście amatora-pożeracza e-książek.

Dziwnym trafem mój Kindle PW2 najlepiej wychodzi na fotach podczas wyświetlania tekstów o despotach i tyranach. Tutaj test podświetlenia ekranu (fot. Olgierd Rudak, CC-BY-SA 3.0)
Jeśli chodzi o generalną ocenę czytników e-książek to nic się nie zmieniło od maja (ani też od marca 2011 r., kiedy kupiłem pierwszego Kindla): nadal mnie cieszy, że już w 1 minutę po dostrzeżeniu ciekawej książki mogę się nią cieszyć, nadal jestem zadowolony, że wraz z przyrostem ich liczby nie muszę ordynować nowych mebli — nadal też nie przeszkadza mi brak zapachu zadrukowanego papieru, etc.
Nie oznacza to jednak, że łykam nowinki jak skowronek robaki, toteż do Paperwhite podchodziłem oczywiście z pewną dozą niepewności (a czy palcami nie będę brudził ekranu? a czy światełko nie będzie mi przeszkadzało?) — i okazuje się, że strachy na lachy: ekran się nie brudzi, brak przycisków do przerzucania stron nie daje się we znaki (chociaż fakt, że nie próbowałem jeszcze korzystać z niego w rękawiczkach), podświetlenie działa akuratnie.

Czytając biografię Hitlera w rozdzielczości 1024×758 pikseli czuję się jakbym był tam w każdym możliwym momencie… („Hitler. Reportaż biograficzny”, John Toland)
Poważniejsze (czuję, że w oczach miłośników technicznych nowinek gadanie o „poważniejszych różnicach” między sprzętami oddalonymi od siebie o parę generacji brzmi to jak herezja) różnice względem Kindle Keyobard (zwanego także Kindle 3) to:
- lepszy, wyraźniejszy ekran z większą liczbą krojów pisma;
- kompletny brak przycisków — nie tylko klawiaturki QWERTY, ale i klawiszy do przewijania tekstu (zgodnie z powszechną modą ekran jest dotykowy);
- dla mnie brak klawiszy przełożył się na to, że wreszcie przesiadłem się na układ poziomy — po prostu tak mi się lepiej układa w dłoniach, a że i tak przewijam dotykowo, to nie widzę różnicy;
- inny układ książek zapisanych w pamięci urządzenia (i w chmurze) (dla mnie gorszy — Paperwhite oczywiście chce współpracować z jakąś chmurą, podczas gdy model Keyobard nie był tu aż tak nachalny);
- ździebko krócej działająca bateria (podświetlenie robi swoje); do tego w starszych wersjach PW2 producent okroił wbudowaną pamięć; na szczęście wyczekałem do momentu kiedy znów zaczęli dawać przeszło 3 GB (każdy mój zakup oczywiście zapisuję i na dysku twardym komputera i na pędraku, którego używam jako podręczny dysk zewnętrzny, chmury lubię, ale na niebie — stąd jednak wolę mieć moją kolekcję pod ręką na Kindelku, a nie gdzieś w internetach…);
- plus jeszcze parę mniej lub bardziej istotnych drobnostek w menu, jednak z takich bajerów korzystam tak rzadko, że właściwie nie umiem powiedzieć na czym dokładnie polegają te różnice…

Kindle można polubić już za to, że nawet parę książek zabranych na wakacje nie zajmuje więcej miejsca w bagażu niż koszulka. Ba, całą bibliotekę można wziąć nawet na wycieczkę w góry. Czasem się przydaje ;-) (fot. M. Rudak, CC-BY-SA 3.0)
Reasumując: chociaż elektro-gadżety w ogóle przestały mnie rajcować i nadal uważam, że więcej jest czaru w steranym scyzoryku Victorinox niż w najnowszym iPhone (zaś z naj-nowości zaciekawił mnie tylko Tread… ale co ja bym z nim zrobił i dlaczego tak głupio wyglądał? ;-) — to jednak czytnik e-książek wydaje mi się wynalazkiem w dechę.
Pewnie właśnie dlatego, że robi dokładnie to, do czego jest przeznaczony, a nawet jeśli producenci czytników e-booków powoli zaczynają się ścigać na jakieś fajerwerki, to nadal najważniejsze jest to co w środku (książka) oraz cel w jakim sprzętu używasz.