O najnowszym dziele Stevena Spilberga czyli filmie „Most szpiegów” słyszał chyba każdy mieszkaniec Wrocławia, a to zgodnie z zasadą słoń a sprawa polska: Spielberg kręcił film we Wrocławiu, więc miasto jest sławne. Coś jak Euro 2012, które dało miastu takiego kopa, że do dziś odcinamy kupony od tego sukcesu.
Co do samego filmu, to schemat jest prosty: Amerykanie złapali sowieckiego szpiona, szpion ma proces, w procesie broni go prawnik z urzędu, którego specjalnością są… ubezpieczenia. Chodzi bowiem tylko o stworzenie pozoru uczciwego procesu — każdy wie, że kara dla szpiega wykradającego nuklearne sekrety może być tylko jedna.
Rychło się jednak okazuje, że w tym samym czasie nad Związkiem Radzieckim zestrzelony zostaje amerykański U-2, którego pilot wpada w łapy Sowietów — jeśli raz-dwa go nie wyciągną, może się złamać i przekazać Moskwie sekrety i tajemnice…
Jeśli ktoś liczyłby na film poprowadzony w bondowskim tempie albo chociaż łamigłówkę w rodzaju Tinker Tailor Soldier Spy, to niestety — dramatyzm scen w „Moście szpiegów” przypomina mi dawne emocje na E.T., zaś intryga jest tak prosta i przewidywalna, że bolą zęby. Być może nie sprzyja jakaś znajomość historii lotu U-2, ale film jest po prostu średni; nie żeby nudny, ale po prostu brak w nim jakiekolwiek napięcia, niepewności: jest gadanie, gadanie, gadanie. (Nie jestem zdania, że filmy gadany jest z definicji zły — ale tu po prostu nie ma ani atmosfery napięcia, ani zaskakujących zwrotów akcji, ani nawet szczególnych niebezpieczeństw…
Tyle, że nasz kochany Wrocław znów spełnił swoją rolę — część ul. Kurkowej nadal żyje swoim życiem, tam naprawdę czuć jeszcze dym wypalonych kamienic Breslau z maja 1945 r…
Czy to oznacza, że na „Most szpiegów” szkoda czasu? Nie, na najnowszy film Spielberga warto pójść do kina, chyba jednak nie zaszkodzi skorzystać z jakiegoś „tańszego dnia”. A za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze kupić jakieś winko.