No i stało się: zjawiliśmy się na „Zjawie” — czyli filmie, który ma ponoć mnóstwo nominacji do tegorocznych Oskarów (w tym dla Leonarda DiCaprio jako najlepszego aktora pierwszoplanowego), a ja znów siląc się na lekką dezynwolturę powiem — to naprawdę bardzo dobry film — ale żeby aż tak?
W dużym skrócie: „Zjawa” jest dokładnie tym, czym byłaby „Nienawistna ósemka”, gdyby tamtego filmu nie nakręcił Quentin Tarantino. Zima, śnieg, przemożne dążenie do zemsty, z tym, że zamiast zamknięcia w pasmanterii i niekończących się dialogów — przepiękne obrazy gór w zimowej szacie, nieprawdopodobne samozaparcie porzuconego Hugh Glassa — no i finałowa walka, której może i nie powstydziłby się właśnie Tarantino.
Aha, Tarantino miał łatwiej, bo jego strzelaniny rozgrywały się już po wynalazku Samuela Colta, natomiast w „Zjawie” strzelali się bronią skałkową, ładowaną od lufy. Być może dlatego Iñárritu musiał pokazać więcej bezwzględnej przyrody — w końcu coś musi nadawać tempo akcji.
Reasumując Alejandro González Iñárritu nakręcił kolejny bardzo dobry film, ale pamiętając jego „Birdmana” (toć to ledwie rok) czy „Amorres perros” — prosto z czeluści mojego amatorskiego recenzenctwa powiadam: to naprawdę bardzo dobry film, mam nadzieję, że następny będzie jeszcze lepszy.
A, i na zakończenie taka dygresja: co to za czasy, żeby w komputerze nie tylko statki kosmiczne robić, ale i niedźwiedzie oraz bizony. Inna sprawa, że za zdjęcia należą się gromkie brawa — i za pejzaże, i za śnieg, i za wodę.
Ale żeby od razu takie wielkie nagrody wchodziły w rachubę… No nie wiem, nie wiem…