W kolejnym odcinku ze sztambucha recenzenta czas na oczywistą oczywistość — czyli film „Nienawistna ósemka” Quentina Tarantino.
Co ja będę długo gadał: jeśli ktoś Tarantino lubi, to film kupi jakikolwiek by nie był; a jeśli ktoś za Tarantino nie przepada… to warto się przekonać, czy mimo braku upodobania do tarantinowskiego dowcipu ten nie-klasyczny western (no co ja poradzę, że nie tylko przez klasyczną kośbę, „Nienawistna ósemka” przypomniała mi „Rzeź” Romana Polańskiego?) nie okaże się strzałem w dziesiątkę?
Nie paląc tematu: jeśli nie przepadasz, P.T. Czytelniku, za westernami — to nie jest western (podobnie jak przecież „Django” też nie był westernem). Ale jeśli „Django” naprowadza na myśl pastisz — najnowsze dzieło Tarantino nie jest pastiszem: jest całkiem na poważnie (mimo licznych humorystycznych elementów) dramatem kryminalnym. A jeśli nie przepadasz za krwistością tarantinowskich obrazów… no cóż, to jest Tarantino, ale „Lady Snowblood” to przeszłość.
Dołóżmy do tego świetną rolę Samuela L. Jacksona, genialną Jennifer Jason Leigh, doskonałego Kurta Russella — a jeśli komuś brakowałoby Ch. Waltza (mnie po SPECTRE dłuższy czas nie będzie go brakować — a jeśli się zdarzy, to puszczę właśnie „Rzeź”), to Waltza odtańcowuje Tim Roth…
…no co ja będę przedłużał: „Nienawistna ósemka” to świetny film, niby 3 bite godziny w kinie to zawsze ryzyko, ale tym razem ryzyka naprawdę nie ma (a w „Gazecie” pisali, że w 2016 r. nie zobaczymy nic lepszego, niż „Big Short” — minęły dwa tygodnie i zobaczyłem coś dziesięć razy lepszego).