A skoro w ostatnim czasie piszę tu troszkę o prawnych aspektach posiadania broni lub nie-broni, to nie sposób pominąć ulubionego tematu każdego bondomaniaka — wybuchającego i strzelającego pióra.
Na przykładzie pióra wiecznego Parker Sonnet.
Słowem: dziś w kajecie testera klasyk klasyków — czyli produkowany od 1994 roku, w licznych odmianach oraz po przejściach zwanych czasem liftingiem, Parker Sonnet CT (czyli „chrome trim”, dla odróżnienia od „golden trim” — wersja ze złotawym klipsem i czymś tam jeszcze).
Biorąc się jakiś czas temu za opis wrażeń z użytkowania pióra Lamy Al-Star wyraźnie i lojalnie zastrzegłem: od wielu lat piórem moim pierwszego wyboru jest i był Parker Sonnet. Czyli wyrób klasyczny do bólu zębów, zaś dzięki dyskretnemu wykończeniu w kolorze metal-z-metalu — sprawiający wrażenie pancernej solidności.
O takich przedmiotach czasem mówi się męski, ale ja nie lubię takich całkiem pretensjonalnych określeń — to zupełnie jak w tej dykteryjce „czy facetowi pasuje różowa koszula? — owszem, pasuje, ale tylko do takiego, który jest już świadom, że może ją nosić bez obrazy dla jego godności”.
Jaki to rodzaj metalu nie podejmuję się obwieścić, jednak mam wrażenie, że informacje jakoby była to nierdzewka zaliczyć należy do niepotwierdzonych plotek — magnes (ten z latarki Olight S10) reaguje tylko na klips, ale poza tym ani na korpus, ani skuwkę. Myślę, że to jakiś miedzionikiel, ale głowy nie dam, bo mam jedną. [Uzupełnienie po-komentarzowe: ludzie mówią, że jednak może być nierdzewka, bo jak się okazuje nie latarką należy to sprawdzać ;-]
Tak czy inaczej pióro jest przyjemnie kompaktowe (tak, wiem, że są mniejsze, iście kieszonkowe, wyroby), a przy tym bardzo solidne; dodatkowo dzięki obłościom przypominającym kształtem cygaro, zyskuje wrażenie lekkości. Nie dajcie się zwieść pozorom! Parker Sonnet CT jest piórem przyjemnie ciężkawym — chociaż testowane uprzednio Lamy Al-Star gabarytami przerasta Parkera o głowę, jest jednak wyraźnie lżejsze. Weźcie w dłoń oba pióra i pierwsze wrażenie będzie jednoznaczne: opisywany Sonnet budzi większe zaufanie; aluminium wydaje się „puste”.
Pióro to oczywiście nie tylko forma — chociaż przecież obok zegarka jest to nieliczny przykład biżuteryjnej ozdoby dla faceta, która ujdzie zawsze i wszędzie — ale i treść. W przypadku pióra wiecznego treścią tą jest kreska, linia, litera (jak zwał tak zwał) — czyli test pracy stalówki.
Moje pióro wyposażone jest w zwykłą stalówkę w bondowskim rozmiarze M; i tu zaskoczenie dla nie-znawców tematyki — chociaż sposób oznaczania stalówek jest taki sam dla różnych producentów (EF, F, M, B, EB), to jednak stalówka w rozmiarze M u Parkera to coś innego niż M u Lamy.
Wytwarzana przez Parker Sonnet kreska jest cieńsza, ale mam wrażenie, że do jej zbudowania nie idzie mniej inkaustu — linia jest ciemniejsza, dłużej zasycha (to też powód, dla którego warto lać nieco lepszy, tj. szybciej zasychający, atrament). Jeśli chodzi o odbiór podpisywanych dokumentów, to właściwie nie ma różnicy, ale już na niewielkich skrawkach papieru wygodniej używa się Parkera, także dlatego, że łatwiej się go prowadzi (chociaż już w moim notesie Moleskine wyraźnie lepszy ciąg ma Lamy).
Do piór Parkera pasują jakieś tam (parkerowskie) patrony, ale to przecież obciach — lepiej zainwestować w tłoczek (który przypomina pomniejszony Aeropress), bo wybór atramentów w kałamarzach jest sto razy większy niż nabojów, jest to także znacznie bardziej ekonomiczne (i ekologiczne) rozwiązanie.
Prezentowane na zdjęciach pióro Parker Sonnet to drugi egzemplarz, którego używam od dobrych 3 lat. Pierwsza sztuka przepadła w dość tajemniczych okolicznościach, natomiast wcześniej przez długie lata używałem tańszego modelu Frontier. Przyznam, że to pióro fajnie zyskuje z czasem — jego metalowy korpus chwyta kolejne ryski i wytarcia, ale to jest właśnie fajne: każdy pozew, każde pismo procesowe, każde rozwiązanie umowy ma swoją historię na zawsze utrwaloną w narzędziu, którym dokument został podpisany ;-)
Pióro wieczne Parker Sonnet to produkt, który mogę polecić ze szczerego serca każdemu, kto uważa, że porządnie jest porządnie pisać porządne rzeczy — podobnie jak fajnie jest fajnie robić innej fajne rzeczy. I tak, wiem, pisanie wiecznym piórem jest jak mielenie kawy ręcznym młynkiem — a długopis jest jak kawa z plasticzanych kapsułek.
I nawet jeśli w ostatnich miesiącach chętniej sięgam po Lamy — choćbym nie wiem ile miał piór w piórniku, zawsze jest tak, że Sonnet byłby co najmniej „tym drugim” (ergo: tym, które mam w zapasie, zaraz po tym pierwszym).