Nadarzyła się — we Wrocławiu! — nie lada okazja, by pomądrzyć się na temat, którego od paru lat nie miałbym szansy ruszyć — spadł śnieg, zatem pytanie jak żyć? przepoczwarza się w dylemat: jak wytrzymać zimą na rowerze?
Wiem (ze słyszenia), że wiele osób uważa, że rower zimą to wyzwanie nie lada (wręcz totalny survival albo nawet walka o życie) — wiem też, że wokół zimowego cyklizmu narosło parę mitów — jednak wiem też, że diabeł nie jest taki straszny jak go malują, o czym postaram się przekonać (w punktach):
- podstawowa sprawa: jak jest zima to musi być zimno, ale z drugiej strony nie ma zimnych dni, są tylko niewłaściwe ciuchy. Na rowerze, podobnie jak przy każdej innej aktywności na świeżym powietrzu — trzeba się ubrać ciepło, ale nie za ciepło (akuratnie);
- dla mnie oznacza to (na górę): koszulkę termiczną, na którą idzie polarkowa bluza, na którą idzie stareńki windstopper (a na to kamizela z hipermarketu jako ochrona przed błotem); w wyjątkowy ziąb dokładam jeszcze jedną koszulkę termiczną, a kurtkę biorę taką z kapturem;
- na dół: kalesonolegginsy, na które zakładam portki Endura MT500 Spray Baggy 3/4, które są ciepłe i dobrze chronią przed bryzgami wody i błota (w cieplejsze lub suche dni całkowicie wystarczają szorty Endura Humvee);
- na łeb: jakaś czapeczka typu beanie, a jeśli jest naprawdę zimno — czapka TNF z nausznikami uszytymi z windstoppera);
- poza tym: dość grube skarpety (ale nie bardzo grube, bo mogą ograniczać przepływ krwi), na szyję jakiś szal lub polarkowy komin, na dłonie 2 pary rękawic (lekkie polarkowe, na które zakładam grubaśne rękawice Marmot). Buty to jedne z najtańszych turystyków popularnej francuskiej marki (na zimę zdejmuję pedały-kliki, bo mi ich szkoda);
- taka odzież pozwala mi całkowicie spokojnie przebyć rowerem trasę 12,5 km przy temperaturze ok. -13 st. (testowane 4 stycznia rano). Poprzednia solidna zima zdarzyła się bodajże 4 lata temu (?), wówczas rankami termometr spadał do dobrych -18 st., ja zaś dawałem radę przejechać ok. 5,5 km (cierpiały dłonie, ale 3 par rękawiczek nie założę — też dlatego, że brakowało będzie chwytu na kierownicy);
- druga sprawa to przygotowanie roweru: uwielbiam opony Schwalbe Kojak (i nawet nie zmieniłem ich poprzedniej zimy), jednak w tym roku coś mnie tknęło — zdecydowałem się na Schwalbe Smart Sam w rozmiarze 26×2.25. Ciężkie, pancerne, toczą się jak jakiś PzKpfw VI, ale mają pewną cechę idealną na zimę — grubaśną wkładkę anty-przebiciową (raz zdarzyło mi się zmieniać dętkę przy ok. -8 st., dziękuję, nigdy więcej). Mitem jest, że zimą na rowerze nie da się rady bez opon z kolcami! może gdybym mieszkał w Laponii, ale na pewno nie we Wrocławiu);
- kto smaruje (łańcuch) ten jedzie — chociaż za najlepszy smar uważam Rohloffa, to jednak zimą preferuję Finish Line Wet (zielony) — paskudnie się lepi, jest dość brudny, ale całkiem nieźle odstrasza wilgoć i rudą. Oczywiście w okolicach marca łańcuch i tak nadaje się do wyrzucenia (aczkolwiek mam ten komfort, że na mojego wielko-miejskiego singla zawsze zakładam jakiś zużyty łańcuch z innego roweru, przeto po dodatkowych 2 tys. kilometrów nie nadawałby się do niczego więcej jak złom);
- oświetlenie roweru — bo nic tak nie wpienia jak batman na rowerze (często nawet przemykający przez tłum pieszych) — to podstawa, zatem: z tyłu maciupeńka lampeczka na sztycy (niestety jak jest duży mróz, muszę są ściągać, zamarzłaby czekając na mnie te 8 godzin pod pracą, a jej konstrukcja uniemożliwia wygodne zakładanie i zdejmowania zmarzniętymi palcami), większa lampka mocowana do specjalnej pętli przy plecaku. A na przód oczywiście moje odkrycie ostatnich tygodni — Olight S10;
- i ostatnia chyba sprawa to technika jazdy: dopóki nie jest ślisko, nie ma większych różnic, ale na lodzie czy śniegu warto pamiętać o paru prostych zasadach, które ułatwią życie i zapewnią nieco większe bezpieczeństwo: hamować z wyczuciem, bo można zaliczyć efektowny poślizg (zwłaszcza jak się dysponuje tylko przednim hamulcem); przyspieszać z gracją, bo uślizg tylnego koła jest bardziej niż prawdopodobny (zwłaszcza jeśli dla lepszego depnięcia zdecydujemy się stanąć na pedałach); no i zawsze mieć w gotowości nogę, żeby się raz-dwa podeprzeć.
Ilustrujące tekst zdjęcia udało mi się wykonać wczoraj rano, prawdę mówiąc był to chyba ostatni moment na cyknięcie czegoś z serii „zima na rowerze”, bo piątkowym popołudniem mieliśmy już dobre 5 st. — jak tak dalej pójdzie to za dwa dni śnieg we Wrocławiu pozostanie tylko we wspomnieniach.