Dzisiejszy tekścik można potraktować jako trzecią część tryptyku (Kochamy znaki drogowe nawet jeśli nic nie znaczą (i się krzaczą) oraz Zakaz wejścia na wał przeciwpowodziowy (nowy wzór tablicy) — jeśli komuś nie starcza rozumu, a znaki i tablice też trudno dojrzeć — historia kończy się jak na załączonym obrazku.
Mnie się chce w sumie śmiać — że czasem można pierniczyć bez końca o zakazach, że ludzi nie ostudzi nawet obawa przed powodzią (lament „gdzie są nasze wały?” pojawia się tylko w okolicach wyższych stanów wód — poza tym przeciętny wędkarz ma w rzyci ochronę infrastruktury przeciwpowodziowej) — a tu proszę: jak skutecznie broni się sama natura wymierzając karę zgodną z Prawem Natury.
Sytuacja musiała wyglądać następująco: przedstawiciel homo sapiens przejeżdżał wzdłuż brzegu rzeki (Wrocław, na wysokości Pracz Odrzańskich). Na „dróżce” zobaczył większą kałużę, zatem postanowił przejechać „bardziej suchym” — nie wiedząc (?) jednak, że cały teren jest ledwie co po remoncie Wrocławskiego Węzła Wodnego, wrąbał się w bardzo luźno związaną glebę.
Jak dla mnie idealny kandydat do motoryzacyjnego Ig Nobla.
PS kilka miesięcy temu i kilkadziesiąt metrów dalej widziałem scenę zatopienia… Jeepa Wranglera. Więc życzę powodzenia śmiałkom :-)