Pierwsza po prawie trzech miesiącach recenzja — autentycznie od filmu „Pokój” nie odnotowałem w kinie niczego wartego uwagi — musi być prosta i nienużąca. Mowa moja będzie zatem prosta: niech pójdzie do kina na „Nice guys. Równi goście” ten, kto lubi się dobrze pośmiać na naprawdę dobrym filmie.
Bez palenia: nawet jeśli rzecz jest właściwie o niczym (a jeśli komuś przypomina się „Ave, Cezar!”, to zapewniam, że chociaż nie ma aż tylu smaczków co u Coenów (no i nie jest to „Kingsman”), to jednak można się nieźle uśmiać.
W dużym skrócie: „Nice guys” to nieskomplikowana komedia kryminalna, której akcja rozgrywa się w zanieczyszczonym LA w pięknym 1977 roku. Beznadziejny prywatny detektyw (gra go Ryan Goslin) i płatny rozrabiaka (Russel Crowe) mają odszukać dziewczynę, która… No dobra, fabuła jest tak prosta i pokręcona, że trudno powiedzieć o co właściwie chodzi w tym filmie — oprócz (moim zdaniem) niezłej zabawy.
Miłośników pogłębionego aktorstwa przepraszamy, filmów o bohaterach z komiksów w trykotach zapraszamy do innej sali, także szukając filmu z misją należy kupić bilet na coś innego…
Aczkolwiek może i warto zaryzykować, bo „Równi goście” to naprawdę bardzo równy film do niezłego uśmiania się.
Polecam! U mnie w „starej” szkolnej skali mocna czwórka.