Dla jasności: to, że James Bond ma w Lege Artis swój tag nie oznacza, że nie mógłby go mieć Jason Bourne. Oczywiście pod warunkiem, że opowieść o ściganym zabójcy z tajnego programu CIA będzie trwała — no i że będzie trwało czasopismo.
Skoro zatem udało się właśnie wrócić z sobotniego seansu filmu „Jason Bourne”, czas na kilka zdań o najnowszym dziele Paula Greengrassa.
W dużym skrócie: „Jason Bourne”, jak każdy poprzedni film, jest o tym, że nie zabili go, więc uciekł, więc pewnie jeszcze wróci. To co zaczęło się w 2002 r. (!) nadal trwa w najlepsze. Owszem, są jakieś nowinki: i Snowden, i jakiś szpiegujący serwis społecznościowy (zbudowany za pieniądze służb), i rozruchy w Atenach — ale poza tym solidny schemat wybijany werblem dobosza: ucieczka na motorze, pościg samochodowy, pogoń w tłumie, śmierć kobiety, babka z CIA, która mu pomaga.
Wracając do Bonda… truizmem będzie powiedzieć, że te dwie serie bardzo się do siebie zbliżyły, bo Bond ostatnio szuka siebie w przeszłości, ale i Bourne jest coraz bliżej poznania prawdy. „Jason Bourne” jest brudniejszy, nie chodzi nawet o montaż (i o to, że Bourne do kasyna nie idzie grać w bakarata); w Bondzie podobnie robi się sceny walk, poza tym narracja jest spokojniejsza, więcej szerokich planów (wręcz pejzaży).
Ja to wszystko kupuję, na pewno nie z aż tak rozdziawioną paszczą jak na Bondzie (na „SPECTRE” chyba mocno z zaskoczenia…), ale w kategoriach filmu o młócce „Jason Bourne” wyznacza solidny standard. Bez dłużyzn, bez zbytecznego gadania i wyjaśniania kto co i po co, bez patyczkowania się (no ale jak to? oni tam tak, i już?).
W starej szkolnej skali mocna czwórka — czyli naprawdę polecam.