To już pewne: lato się skończyło, w nieubłagany sposób oznacza to, że choćby było najbardziej wytrawne — białe wino przestaje mi smakować. Zaczęło się od tego, że květen znaczy maj, ale skoro minęły już pierogi z truskawkami, a pewnie niedługo miną i te ze śliwkami — wychodzi na to, że chcąc-nie-chcąc wino Matyšák Irsai Olivér 2015 ma zaszczyt być ostatnim białym winem wypitym w roku 2016.
Po prostu przyszedł czas na wina czerwone, nieco mniej frywolne w smaku i formie.
Zacznijmy od bazy: ciekawą sprawą jest szczep Irsai Olivér. Ten madziarski wynalazek dobrze przyjął się w całym regionie aż do południowej Słowacji i Moraw — oto przetrwała jeszcze jedna spuścizna dziedzictwa Habsburgów (jestem właśnie na etapie czytania Cata-Mackiewicza, który napisał, że nie byłoby anszlusu Austrii, podboju Czechosłowacji i 1939 roku gdyby Praga nie odrzuciła rzekomej możliwości restytucji tronu habsburskiego).
A przecież w teorii Madziar gardzi Słowakiem, za co ten go nienawidzi…
W przypadku wyrobu państwa Matyšáków Irsai Olivér oznacza wyraźny korzenno-cytrusowy smak i pewną ilość bąbelków, które na szczęście nie przeszkadzają cieszyć się winem. Nam znakomicie podpasowało do makaronu ze szpinakiem, jednak z doświadczenia wiem, że przy pewnym doświadczeniu można je traktować dość rekreacyjnie (nie aż tak jak morawski muskat od Templariuszy, ale zawsze).
Taką butelkę wina Matyšák Irsai Olivér można kupić w słowackim sklepie COOP za około 5 euro co nie jest ceną szokującą — aczkolwiek czuć, że Słowacja na tym euro jest wyraźnie w plecy. (Zresztą sama sieć COOP to jeszcze inna ciekawa historia: to spółdzielnia zrzeszająca blisko 160 tys. członków w 30 regionalnych spółdzielniach — a wszystko to w kraju, który szczyci się historią najstarszej spółdzielni rolniczej w Europie).
No nic, daję sobie kwartał by zrecenzować tu jakieś smakowity polski trunek, nie starkę, która jest praktycznie nieosiągalna, nie miód, który mi nie smakuje — lecz butelkę czerwonego wytrawnego. Może ktoś podpowie?