Skoro już jutro znów zastosowanie ma rozporządzenie o psuciu zegarków (BTW proszę przypomnieć Pani Premierce, że nie mamy rozporządzenia na rok 2017 i następne!), to mnie naszło na test kolejnego zegarka z mojej (skromnej) kolekcji — tym razem jest to Citizen Promaster NY0040.
Na początek tradycyjna garść szczegółów dla szczególarzy: zegarek Citizen NY00400 to jeszcze jeden (por. test Seiko SKX781) przedstawiciel pomału wymierającego gatunku niedrogich japońskich zegarków nurkowskich z naciągiem automatycznym. Ten model jest w produkcji od 1997 roku i obecnie jest ponoć ostatnim automatem w palecie Citizena.
Technicznie zegarek stanowi kawał solidnego żelastwa: wykonana ze stali chirurgicznej (zwanej też jubilerską, 316L) koperta o średnicy 42 mm (48 mm z uszami) i grubości 12 mm. Według dzisiejszej mody to zegarek średniej wielkości, zdaje się, że 20 lat temu mógł uchodzić za całkiem pokaźny. Szerokość paska to przyjemne 20 mm, uważam taki rozmiar za dobry kompromis między wygodą i brakiem ostentacji (osobiście noszę tego Citizena wyłącznie na paskach typu NATO, więc dolegliwości bransolet są mi obce; fabrycznego gumowego paska też szybko się pozbyłem).
Serce sikora to japoński mechanizm Miyota 8203A specjalnie przygotowany dla Citizena (znalazłem informację, że werk został skonstruowany w 1977 roku), oparty na 21 kamieniach, pracujący w rytmie 21,6 tys. wahnięć na godzinę. Zegarek ma naciąg automatyczny, czyli nie ma potrzeby nakręcać go ręcznie (ani też wymieniać bateryjek) — wystarczy założyć na nadgarstek i zacząć żyć, a zadziała istne perpetuum mobile. Rezerwa chodu wynosi około 42 godziny, można więc sobie nawet nieźle pospać, a obudziwszy się będziemy wiedzieć czy można jeszcze podrzemać, czy już trzeba wstawać.
Nietypowym ale bardzo wygodnym patentem jest umieszczona na 8 godzinie koronka — takie rozwiązanie może wygląda dziwnie, ale jeśli nosicie zegarek na lewym nadgarstku, szybko docenicie komfort rozwiązania: bolec nie wrzyna się w dłoń, o co nietrudno przy dość masywnym a przeznaczonym do zastosowań bojowych zegarku. (Dla przypomnienia: Seiko Orange Monster ma koronkę przesuniętą na godzinę 4, co jest lepsze niż najczęściej spotykane „na sztorc” — jednak montaż z lewej jest jeszcze lepszy.)
Za wygodę w noszeniu odpowiada także kształt koperty i obrotowego bezela. Chociaż Citizen NY0040 rozmiarami odpowiada modelowi Seiko Orange Monster, w praktyce jest od niego wyraźnie wygodniejszy, a to za sprawą bardziej „opływowego” profilu, który mniej koliduje z mankietem kurtki czy nawet koszuli.
Automatów nikt nie kupuje dla dokładności, ale i tutaj mój Citizen nie ma powodów do wstydu. Noszony przez tydzień będzie w plecy (lub do przodu, nie pamiętam) jakąś minutę. Natomiast nurkowskie zegarki są godne polecenia ze względu na ich znakomitą odporność.
Niestety, nie mogę się pochwalić w jakim to oceanie i na jaką głębokość schodziłem z moim Citizenem; nurkowanie — podobnie jak wszystkie sporty wodne — to kompletnie nie moja bajka.
Nie zmienia to faktu, że nadal jestem zdania, iż zegarek dla nurków jest najlepszym zegarkiem pierwszego wyboru dla konkretnych gości: dostatecznie solidny, żeby poradzić sobie z wyzwaniami jakie stawia przed nim codzienne życie; nie straszne mu przemoczenie podczas wędrówek w górach; wystarczająco casualowy, żeby sprawdzić się na nadgarstku pod marynarką; rzadko obciachowy.
Cała ta pisanina nie miałaby sensu, gdybym nie wspomniał o pieniądzach. Cóż, tu mamy tę samą zasadę, na którą zwracam uwagę przy recenzjach morawskiego wina: można wydać dużo i cieszyć się super jakością, można też jednak wydawać mniej i otrzymać wyrób wcale nie gorszy. W tę konwencję doskonale wpisuje się testowany Citizen NY0040: jeśli dobrze poszukać, uda się go znaleźć w sklepach (raczej zagranicznych) za mniej niż 1000 złotych, zaś nie wybrzydzając upolujecie go za połowę tej ceny.
Reasumując: fajny nurkowski zegarek to nie tylko pieruńsko drogi szwajcar, z którym (ponoć ludzie tak mają) strach wyjść z domu. Tanie, pancerne japońskie sikory sprawdzą się w każdej możliwej sytuacji — pozwalając po prostu sprawdzić godzinę. Jak dla mnie bomba.