Właściwie to po takim filmie jak „Przełęcz ocalonych” trudno napisać coś więcej jak kilka suchych faktów. O samym filmie i o samej historii opowiedzianej w filmie.
Fakty są takie: „Przełęcz ocalonych” to najnowsze dzieło Mela Gibsona — reżysera Mela Gibsona — i równocześnie (podaję za Filmweb.pl) jego pierwszy film od 10 lat. Nie umiem powiedzieć dużo o reżyserze Gibsonie, ponieważ „Apocalypto” niespecjalnie mi się podobało, a „Pasji” nie widziałem.
Fakty były takie: podczas bitwy o Okinawę (w maju 1945 r.; my tu świętujemy „koniec II wojny światowej”, a przecież na Pacyfiku walki trwały jeszcze 4 miesiące) Desmond Doss, bohaterski żołnierz-pacyfista, sanitariusz (ładnie nazywany obdżektorem) służący w 77 Dywizji Piechoty wyciągnął z masakry 75 ciężko rannych kolegów. Za ten czyn dostał od prezydenta Trumana Medal Honoru, najwyższe amerykańskie odznaczenie wojskowe.
W filmie widzimy proces kształtowania się poglądów młodego i bardzo religijnego Desmonda, któremu jednak wiara nie przeszkodziła w zaciągnięciu się do armii. Później Gibson przenosi nas w samo oko cyklonu… i tu jest naprawdę strasznie. Jeśli stare filmy wojenne przyzwyczaiły nas do tzw. scen batalistycznych („Patton”, „O jeden most za daleko”), jeśli nawet „Furia” przyzwyczaja nas do inaczej pokazanej walki — w „Przełęczy ocalonych” właściwie nie ma walki, jest tylko i wyłącznie zwykła rzeź; (momentami czułem się jak u Tarantino).
Na pytanie: czy polecam? odpowiadam, że nie wiem; zapytajcie mnie: czy warto? odpowiem, że warto. „Przełęcz ocalonych” nie jest może filmem wybitnym, ale na pewno godnym obejrzenia.