Zadziwieni są chyba sami Amerykanie, a może tylko amerykańskie media, które nie mogą uwierzyć, że anty-establiszmentowe resentymenty są tak silne — ale można już chyba powiedzieć, że wszystko na to wskazuje, że kolejnym prezydentem U.S.A. będzie Donald Trump.

Nie byłbym mędrkującym prawnikiem, gdybym nie napisał właśnie w ten sposób. Wszakże wybory prezydenta Stanów Zjednoczonych nie są wyborami bezpośrednimi, co oznacza nie tylko to, że wygrać może kandydat uzyskujący mniej głosów obywateli — ale też to, że (raczej w czysto teoretycznym scenariuszu) jakiś bunt w Kolegium Elektorskim odwróci wynik wyborów.
Dla przypomnienia: wbrew temu co podają media pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada nie jest dniem wyborów prezydenckich. Wczoraj Amerykanie wybrali elektorów, którzy dokonają — w pierwszy poniedziałek po drugiej środzie grudnia (to jest matematyka!) — wyboru prezydenta i wiceprezydenta. Na tę chwilę Trump ma mieć przyzwoitą większość 279 elektorów… czyli gdyby 10 zmieniło zdanie, byłby problem.
Ten scenariusz jest zapewne wyłącznie teoretyczny, ale pozwólmy sobie jeszcze raz podzielić włos na czworo: w blisko połowie stanów elektorzy są związani wynikiem wyborów do kolegium (w pozostałych mają wolną rękę), jednak nawet złamanie nakazu głosowania na „swojego” kandydata nie oznacza nieważności głosu. Faithless elector być może nawet trafiłby do więzienia (to zależy od stanu, proszę pamiętać, że prawo wyborcze w U.S.A. regulowane jest na poziomie stanów — federalne przepisy mówią tylko o tym kto może być prezydentem i jak obsadzić to stanowisko; elektorzy są przedstawicielami stanów i D.C. Columbia), ale jego głos byłby ważny.
z XII Poprawki do Konstytucji U.S.A.
Elektorzy zbierają się w swoich stanach i głosują za pomocą kartek na prezydenta i wiceprezydenta, przy czym przynajmniej jeden z nich nie powinien być mieszkańcem tego stanu, co elektorzy; kandydatów na prezydenta i wiceprezydenta wymieniają na osobnych kartkach. (…) Osoba, która uzyskała największą liczbę głosów, oddanych na prezydenta, zostaje prezydentem, jeżeli liczba ta przekracza połowę ogólnej liczby wyznaczonych elektorów; jeżeli nikt nie uzyskał takiej większości, Izba Reprezentantów niezwłocznie wybiera w głosowaniu za pomocą kartek prezydenta spośród trzech osób zamieszczonych na liście, które w głosowaniu na prezydenta uzyskały najwięcej głosów. Przy takim jednak wyborze prezydenta liczy się głosy stanami, a każdemu stanowi przysługuje jeden głos (…) Jeżeli zaś Izba, mając prawo wyboru, nie dokona go przed najbliższym 4 marca, urząd prezydenta przejmuje wiceprezydent (…) Osoba, która uzyskała największą liczbę głosów oddanych na wiceprezydenta, zostaje wiceprezydentem, jeżeli liczba ta jest większa od połowy ogólnej liczby wyznaczonych elektorów. Gdy nikt takiej większości nie uzyskał, wówczas wiceprezydenta wybiera Senat spośród dwu osób na liście, które uzyskały najwięcej głosów (…)
Niemożliwe? Źródła podają, że w przeszło 200-letniej historii Stanów takich przypadków było 157, zaś ichni Sąd Najwyższy orzekł, że partie mają prawo zobowiązywać elektorów do głosowania w sposób zgodny z obietnicą wyborczą — acz sama obietnica wyborcza jest nieegzekwowalna.
Tylko patrząc do XII Poprawki do Konstytucji U.S.A. można stworzyć następujące alternatywne i teoretyczno-hipotetyczne scenariusze:
- skoro elektorzy głosują osobno na prezydenta i wiceprezydenta, to raptem głosy dostaje Mike Pence — a Donald Trump zostaje przy nim wiceprezydentem;
- nikomu nie udaje się uzyskać 270 głosów, obowiązek wyboru prezydenta spada na barki Izby Reprezentantów (głosowanie następuje stanami, czyli łącznie jest 50 głosów);
- nie udało się wybrać prezydenta nawet przez Izbę Reprezentantów (która ma na to czas do 4 marca 2017 r.) — wówczas prezydenturę obejmuje wiceprezydent.
A tytułem podsumowania: pamiętać też warto, że chociaż pozycja prezydenta w Stanach jest o niebo silniejsza niż w Polsce (to jednoosobowy szef egzekutywy, w tym sensie jednoosobowy, że ma ten swój gabinet, ale nawet głosowania w gabinecie mają tylko charakter doradczy), to jednak nadal odpowiedzialność za politykę zagraniczną i nominacje na najwyższe urzędy współponosi Senat, a power of the purse spoczywa w rękach Kongresmenów.
Jasne, większość w Kongresie będzie miała Partia Republikańska — ale czy aby rzeczywiście to jest partia Donalda Trumpa?
Pożyjemy, zobaczymy.