Wrotizla, Wretslaw, Presslaw, Bresslau, Breslau — naprawdę w głowie może się zakręcić już od samej listy nazw, którymi drzewiej posługiwali się mieszkańcy mojego miasta — i tak aż do współczesnego Wrocławia. Czytając książkę „Mikrokosmos. Portret miasta środkowoeuropejskiego” (autorstwa Normana Daviesa i Rogera Moorhouse) takich zawrotów głowy będzie nawet więcej.
Nie wiem czy to widać w całej mojej tutejszej twórczości, ale wydaje mi się, że mam dość specyficzne podejście do oglądania historii — otóż nadal mało interesują mnie piękne okazy, do których tłumnie walą turyści (stąd moja noga nie postała i szybko nie postanie w różnych Paryżach, etc.) — co jednak nie przeszkadza mi (dość luźno) pasjonować się miejscami zapomnianymi, zakurzonymi (żartobliwie nazwałbym to syndromem Indiany Jonesa).
Jednak jeszcze bardziej ciekawi mnie zawsze odpowiedź na pytanie: dlaczego właśnie tak? — czyli niespecjalnie interesuje mnie co zbudowano, bardziej przyczyna, dla której to zbudowano (może w obawie przed zagrożeniem pohańskim, może za inkaskie złoto, a może przez to, że akurat były takie mody i prądy).
Naprawdę nie chcę się wywyższać, ale mieszkając na Śląsku (we Wrocławiu) trudno nie zadawać sobie tych pytań prawie codziennie. Punktem wyjścia może być trywialne pytanie: czy Wrocław jest miastem polskim?
Rewanżyzm? Zaprzaństwo narodowe? Zakamuflowana opcja niemiecka? Prześledźmy fakty: Piastowie rządzili tutaj między końcówką X a początkiem XIV wieku, ale pomiędzy 1335 a 1348 rokiem miasto przeszło pod władanie czeskie (niektórzy dodają rok 1356 jako datę ostatecznego rozejścia się Wretslawia z ówczesną Polską). Luksemburgowie długo się miastem nie cieszyli, ale Jagiellonowie jeszcze krócej — nastanie Habsburgów (1526 r.) to początek wpływów austriackich w Presslawiu. Po wojnach śląskich przyszły w Bresslau czasy pruskie (1741 r.) — początkowo gorsze, ale przecież miasto dużo zyskało dzięki zdobyciu przez Francuzów i zniszczeniu murów (1807 r.) — które gładko przeszły w niemieckie Breslau (1871 r.) — a później mniej gładko w czasy polskie (1945 r., chociaż niektórzy mówią, że być stan prawny dogonił stan faktyczny w 1970 r.).
Skąd dziś tak przydługi wstęp w recenzji? Przyczyna jest bardzo prosta: czytając „Mikrokosmos” — tomisko może nie tak potwornie opasłe, ale 600 stron w papierze jest (mam na półce, ale czytam w elektronie) — cały czas miałem wrażenie, że ta zgrabnie i sprytnie napisana książka jest li tylko takim większym przewodnikiem po Wrocławiu. Prześlizgując się między datami, nazwiskami, wydarzeniami czekałem na odpowiedź na pytanie: dlaczego? — i mam wrażenie, że troszkę tej odpowiedzi brakuje. (Troszkę, bo jednak wcale nie tak podstawowy kalendarz historii jest rozpisany bardzo szczegółowo.)
Czy to poważny zarzut? Niekoniecznie: raz, że nie każdy musi mieć chęć aż tak głębokiego wbijania się w temat i tak dość specyficzny; dwa, że nawet najwężsi specjaliści muszą od czegoś zacząć. Można zacząć właśnie od „Mikrokosmosu” — można też i poprzestać, bo informacji w książce wystarczająco dużo, żeby się zapchać.
Czy to oznacza, że książkę można polecić — ale wyłącznie nieco bardziej zaawansowanym — i wyłącznie wrocławiakom? Cóż, na pewno znajomość tematu, topografii miasta oraz pewne liźnięcie jego historii będą sprzyjać czytaniu ze zrozumieniem — ale przecież nie trzeba być Berią żeby czytać o Himmlerze…