Tak mnie właśnie naszło: odtrąbiono sukces, bo fiskus odnotował rekordowe wpływy z podatku VAT, a jednak — pomimo wielkiego sukcesu programu 500-plus oraz wyższej płacy minimalnej — bezrobocie spadło do nienotowanego od dziesięcioleci poziomu 7,7%. Zwiększone wpływy budżetowe zawdzięczamy uszczelnieniu systemu podatkowego: surowej karalności wystawiania lewych faktur, wprowadzeniu klauzuli o unikaniu opodatkowania, nowości w postaci odwróconego VAT-u oraz JPK, który umożliwia kontrolę przedsiębiorców na bieżąco (już wkrótce bardzo na bieżąco), etc. etc. Dzięki temu kurczy się szara strefa, a przecież szara strefa nie dodaje.
Słowem: da się? da się! — pod warunkiem, że imposybilizm PO zastąpiono potencjalizmem PiS (z łacińskiego potent, nie od „potencja”).
Czy jednak zwiększone wpływy budżetowe mogą (muszą?) wyłącznie cieszyć?
Z perspektywy przedstawiciela wymierającego gatunku jakim jest liberał (jednostka, która z patologiczną podejrzliwością odnosi się do każdej próby rozszerzenia imperium władzy) — większy fiskalizm zawsze oznacza szkodę: raz, że więcej pieniędzy w budżecie to oczywiście większa pokusa przepuszczenia kasy na bzdury, dwa, że wszystko wskazuje na to, że sukces rządu nie wynika ze zwiększonej przedsiębiorczości Polaków czy zwiększenia efektywności pracy — lecz z przykręcenia śruby i strachem przed sankcjami.
Cóż bowiem oznacza, że zwiększeniu uległy wpływy do budżetu? Budżet to przecież nic innego jak pieniądze zarobione przez nas i odebrane nam (obywatelom — przedsiębiorcom, pracownikom, emerytom) — jeśli złotówkę może wydać jakiś minister czy urzędnik, nie wyda jej zwykły Polak. A traf chce, że aparat, chociaż chętniejszy do przeznaczania wpływów na socjal (czemu oczywiście olbrzymia większość przyklaśnie), chętnie też kupi nową limuzynę do rozbicia, pozwoli zarobić swoim ekspertom (np. członkom podkomisji Macierewicza), zerwie umowę na dostawę śmigłowców i zapłaci karę (albo chociaż wynagrodzenie prawnikom). Budżet nie ma swoich pieniędzy, fiskus nie zarabia — budżet żywi się na tym, co skarbówka capnie…
Stąd też wcale aż tak nie cieszy mnie kurcząca się szara strefa: nawet jeśli miliardy idą pod stołem, to przecież finalnie te miliardy i tak idą do gospodarki, bo za zarobione na lewo pieniądze ludzie kupują produkty, opłacają czesne, wyjeżdżają na wakacje, etc. W tym kontekście uważam, że osobiście wydane pieniądze nigdy nie są zmarnowane — bo lepiej własne zgubić, niżby rząd znalazł…
Wcale nie drugorzędnym aspektem zjawiska jest dokręcanie śruby — nie tylko nieuczciwym i oszustwom, ale wszystkim nam. Rząd, który chce mieć więcej pieniędzy (a nie może liczyć na szczególne zwiększenie wydajności gospodarki, bo cudów nie ma) stosuje przecież metodę kija (bez marchewki). 25 lat więzienia za lewe faktury na 10 mln złotych, stosowanie podsłuchów także w przypadku podejrzenia przestępstwa fakturowego — a przecież wiadomo, że zaczyna się od zwiększenia kompetencji dla dobra ogółu, a później cierpi jednostka… — ergo ceną za powszechny dobrobyt budżetowy jest rezygnacja z resztek prywatności plus ryzyko drakońskich sankcji.
Reasumując jest źle, a będzie jeszcze gorzej — bo za te wspaniałe zwiększone wpływy budżetowe przyjdzie nam jeszcze nie raz gorzko zapłacić…