Dawno nie było nic o górach? Wybaczcie, byliśmy w górach, nie było czasu… ;-) Wróciwszy, zdecydowałem się skrobnąć kilka akapitów o tym co robiliśmy przez 5 dni w Istebnej oraz gdzie łaziliśmy w Beskidzie Śląskim, Moravskoslezskich Beskydach oraz Kysuckich Beskydach.

W Istebnej… tak naprawdę był to nasz powrót Istebnej (i naszej super-miejscówki — Starej Chalpy u Gazura po prostu grzech nie polecić) po przeszło 3 latach nieobecności; z Bossem byliśmy tam bodajże trzykrotnie (skubaniec chyba nieźle znał wierzchołek Baraniej Góry), raz nawet na wakacjach bezpsich — teraz wreszcie pojechaliśmy tam z Kuatą.
Na pierwszy rzut poszła właśnie Barania Góra, naszą klasyczną ścieżką: z przełęczy Szarcula (dojazd boczną szoską z Kubalonki), przez Stecówkę i schronisko Przysłop. Ten szlak może wydawać się nieco nużący — początkowo idzie się prawie cały czas po prostym, dopiero ostatnia godzinka to nieco konkretniejsze podejście — ale tym razem o atrakcje zadbała aura. Naprawdę nieźle duło i sypało po oczach płatkami śniegu, a powyżej 1000 metrów było dość ślisko (wszystko przez nieco wcześniejszą odwilż).

Kolejny dzień to relaksacyjny spacer na Trójstyk (Trzycatek) — czyli miejsce, gdzie zbiegają się granice Polski, Słowacji i Czeskiej Republiki. Tutaj kilka niespodzianek: po pierwsze nie ma już kładki przez potok Latonka, zatem przejście na stronę słowacką wymaga dość ekwilibrystycznego przejścia przez koryto.
Po drugie po zbudowaniu diaľnicy D3 są wyraźne zmiany w przebiegu szlaków, być może coś zmyliliśmy, ale dopiero po podejściu na szagę do drogi technicznej okazało się, że znaczki… prowadzą właśnie asfaltem, aż pod (całkiem imponujący) wiadukt. Powrót do Hrčavy nieco ciekawszy, chociaż dolina ucierpiała widokowo — niedogodności rekompensuje świadomość, że oto udało się zamknąć kółko przez trzy państwa w ciągu dwóch godzin.

Pobliże trzech granic skłania ku kombinacjom. Potrzebę wejścia na wierzchołek na granicy czesko-słowackiej (a właściwie morawsko-słowackiej — albo może nawet śląsko-słowackiej) zrealizowaliśmy na wierzchołku o nazwie Velký Polom w Moravskoslezskich Beskydach. Łagodnie pnący się niebieski szlak z Szańców mija schronisko Kamienna Chata i wspina się na wierzchołek, który chociaż porośnięty jest choiną, zapewnia całkiem niezłe widoczki nawet na Małą Fatrę…
(Alternatywnie można wybrać się szlakiem czerwonym, z Mostów k. Jabłonkowa, tę traskę przećwiczyliśmy kilka lat temu, wracając przez Kopčisko i Megoňky.)

Z Istebnej rzut beretem w zachodnie zakątki Beskidu Żywieckiego. Wielka Racza to klasyk Żywiecczyzny — co jednak powiecie na to, żeby mówić na nią per Veľka Rača?
Naukowcy mogą się spierać czy Kysucké Beskydy to aż odrębne pasmo górskie, czy tylko fragment Beskidu Żywieckiego — z naszej perspektywy sprawa jest klarowna: decydując się na szlak z Oščadnicy poprzez Kykulę nie dyskutujemy z prawem gospodarzy do nazywania miejsc jak się im podoba.

Nasza trasa wiodła początkowo przez wieś, następnie, cały czas pod górkę, czymś w rodzaju polnej drogi, aż do Kikuli (dla ułatwienia: chodzi o Kikulę (1087 m) w grupie Wielkiej Raczy, nie o z Kikulę (1119 m), w grupie Wielkiej Raczy ;-) skąd podjęliśmy piękny trawers grzbietami w kierunku wschodnim. W śniegu po kostki, w śniegu po kolana, w śniegu po pas — śniegu ile sobie można tylko wymarzyć; psinka zachwycona, bo przecież psiaki uwielbiają śnieg, nawet jeśli chwilami są lekko poirytowane zapadaniem się po brzuch.

Veľka Rača to historia sama w sobie: żmudne podejście rekompensowały naprawdę oszałamiające widoki, podkreślone przebijającymi się wreszcie promieniami słońca, a im wyżej, tym bardziej fantazyjne wycinanki ze śniegu, szadzi i szronu na drzewach…
Na wierzchołku — bajka, zaczynam rozumieć tych, którzy mawiają, że w góry warto jeździć tylko zimą (i nie są to narciarze). Plus dwa psy (oczywiście słowackie) przed schroniskiem, plus paru narciarzy (oczywiście tylko Słowacy); to, że turysta na nartach rzadko jest Polakiem mnie już nawet nie dziwi, ale zdziwiło mnie, że większość stanowili skiturowcy (czyżby narty śladowe były już w odwrocie?).

Każda rozkosz musi mieć swój koniec, grunt, żeby ten koniec był także wspaniały. Ostatni dzień poświęciliśmy na kolejny nasz klasyk — czyli spacer z Istebnej na Kiczory, z tym, że nieco bardziej okrężną trasą niż zwykle.
Później już tylko zejście do Istebnej (mijając zbudowany jakieś 4 lata temu zbiornik retencyjny Tokarzonka), szybki przepak — i powrót do Wrocławia.

Czy warto jechać z psem w góry zimą? Czy wędrówka po górach w śniegu nie jest zbyt męcząca? Oczywiście nie jestem obiektywny, ale moja odpowiedź brzmi: po wielokroć tak! — a zimowe wycieczki w góry mogą być nawet fajniejsze, niż te letnie.
Subiektywnie: krótszy dzień rekompensuje nam… relatywnie większe tempo przejścia i mniejsze zmęczenie. Latem wypompowuje mnie (nie mówiąc o psicy, która nie stresuje mnie zianiem) upał; mam też nieco lżejszy plecak, bo większość ciuchów mamy na sobie; nie trzeba też dźwigać tyle napojów (wody dla psa nie noszę w ogóle, dla nas na krótszy wypad wystarcza jeden termos 0,75 l z herbatą).
A że czasem jest istna polka… zobaczcie sami na krótkim filmiku nakręconym podczas zejścia z Baraniej:
Z drugiej strony nawet krótszy dzień nie oznacza krótszych przejść: nasza trasa na Baranią to (według Mapy.cz) prawie 22 km, wejście na Wielką Raczę tylko troszkę mniej — cóż, nie tracimy czasu na siedzenie i stygnięcie, bo trzeba się ruszać, ruszać, ruszać.
Grudniowy wypad do Istebnej był miłym podsumowaniem 2017 roku, w którym udało się nam urwać przeszło 7 tygodni (!) na szlaku.
Czego sobie i P.T. Czytelnikom życzę w całym 2018 — i dalej :-)
Dla chętnych do pójścia naszymi śladami mapki: Barania Góra z Szarculi; spacer przez Trójstyk (tu mapa przekłamuje — są poprowadzone szlaki przechodzące pod autostradą D3, ale mam wątpliwość czy teraz warto się tam pchać); Velký Polom; Veľká Rača z Oščadnicy (przez Kykulę); Kiczory z Istebnej.