Wracając z teatru zawsze sobie przypominam, że tak już poukładany jest ten świat, że nawet średni spektakl jest lepszy od dobrego filmu w kinie. Wracając z „Frankensteina” w Teatrze Capitol nie musiałem o tym pamiętać wcale a wcale.
W pewnym skrócie (acz zarys historii zna pewnie każdy): student biologii (bodajże na uniwersytecie w Breslau), Wiktor Frankenstein, postanawia zbadać naukowo na ile człowiek może pochodzić z gliny. W domu rodzinnym tworzy laboratorium, w którym zamierza tchnąć życie w szczątki ludzkie; przypadek sprawił, że jego pomocnik Igor zamiast mózgu geniusza dostarczył mu mózg mordercy, Frankenstein wkłada go w pozyskane z cmentarza ciało (nb. ciało woźnego z uniwersytetu, skazanego na karę śmierci za zbrodnię, której nie popełnił).
Boicie się? Kompletnie niepotrzebnie, bo „Frankenstein” podany został w sposób, z jakiego Teatr Capitol słynie: z humorem, śmiechem, radością, przekąsem, ironią! Owszem, krew się leje, trup się ściele — ale wszystko w oczywistej, groteskowej konwencji…
…a wszystko to w wybornej obsadzie z Mariuszem Kiljanem (znany z desek Capitolu m.in. z „Dżob” oraz z „Mistrza i Małgotrzaty”) jako początkowo zbyt pewien siebie, a później mocno zagubiony Frankenstein, świetny (świetniejszy niż w „Makbecie”) oraz Cezarym Studniakiem (cały czas mam go przed oczyma jako Janosika w „Ścigając zło”) na czele. Plus świetna muzyka, fajne piosenki — czego jeszcze trzeba?
Osobiście zdecydowanie polecam, zwłaszcza, że spektakl (który miał premierę w 2011 r.) właśnie wrócił na scenę po dłuższej przerwie.