Jakkolwiek nie przepadam (chyba mało powiedziane) za nurtem fantasy w popkulturze, pewien wyjątek uczyniłem dla Guillermo del Toro — jego humorystyczno-historyczna zabawa z konwencją w filmie „Hellboy” (ze świetną rolą Rona Perlmana) kupiła mnie na zawsze. Ten kredyt zaufania zawiódł mnie do kina na najnowsze dzieło del Toro — czyli „Kształt wody” („The Shape of Water”).
W pewnym skrócie: w październiku 1962 r. do tajemniczego acz nieszczególnie tajnego amerykańskiego ośrodka badawczego przywożą pojmanego w Ameryce Łacińskiej humanoidalnego wodnego stwora. Zdobycz jest niezmiernie ważna dla armii, zatem na straży staje brutalny i bezwzględny Richard Strickland — i bardzo dobrze, bo zwierzakiem interesują się także Sowieci, którym jest o tyle łatwiej, że mają na miejscu kreta nielegała. Między bezdusznym aparatem a radzieckimi szpionami staje niewymówiona miłość…
„Kształt wody” to film niejednoznaczny: świetnie zrobiony (piękniejszy od „Hiszpanki”), w wątkach sensacyjnych konwencjonalny do bólu (ale w taki sposób, jakiego oczekuje widz jak ja), w kategoriach filmu o miłości wypada niesztampowo — momentami przypominała mi się „Amelia” (muzyka).
Pomysł jest świetny, ogląda się nieźle — jednak jak się nie znam, tak czegoś u licha mu brak. Sprawę jak może ratuje świetna Sally Hawkins, ale wszystkiego sama przecież nie może.
Jak dla mnie 6/10 — plus za konwencję i świetne scenografie, minus za nieco spalony pomysł.