Tytułowe pytanie uważam za mocno podchwytliwe — bo jeśli mnie zapytać jakie buty górskie warto wybrać, zawsze odpowiem: takie, jakie aktualnie są potrzebne. Stąd też był okres, w którym wędrowaliśmy w sandałach Keen, na trudniejsze ścieżki wkładając trampeczki od Scarpy (nieszczególnie nadają się nawet w tatrzańskie doliny) — zawsze mając jednak coś poważniejszego w zapasie — a dziś…
Dziś czas na kilka akapitów o butach zdartych do cna przez kilka lat łazęgi.
Pierwszą parę butów Salewa Mt. Trainer kupiłem prawie dziesięć lat temu. Nie pamiętam ówczesnej motywacji, ale dziś powiedziałbym, że mogły mnie skusić: niska cholewka, gruba i dość sztywna warstwa skóry zamszowej (w kolorze oliwkowym), masywna osłona pięty i palców, odpowiednia elastyczność w kostce i wymagana sztywność w pięcie (system 3F zdaje się ma po równi zwolenników, co krytyków) oraz podeszwa Vibram Mulaz (bodajże mylnie nazywana też Vibram Climbing, to chyba od napisu pod przednią częścią podeszwy).
Rychło okazały się tak dobre, że dokupiłem drugie, identyczne, lecz tym razem w tej pięknej złotej żółci Salewy.
Przez długie lata te dwie pary butów Salewa Mountain Trainer stanowiły mój podstawowy zestaw na poważniejsze wypady górskie, na szwendanie się z psem po lasach i łąkach między listopadem a kwietniem (głównie oliwkowe; dodać warto, że tygodniowo potrafimy przespacerować pod 100 km), nawet na okazjonalne wypady do kina (te żółte). Przez cały ten czas ich obsługa sprowadzała się do okazjonalnego wyczyszczenia i zaimpregnowania (w jednej parze szybko strzeliły sznurówki, które podmieniłem na takie z żółtą wilczą łapką — i voilà!
Dość rzec, że po tych latach podeszwy są już masakrycznie starte, skóra na bokach miejscami popękana — lata lecą, a to nadal (a może właśnie dlatego) są to moje najwygodniejsze z najwygodniejszych.
Najwygodniejsze — ale czy idealne? Otóż myślę, że mógłbym nazwać je butami idealnymi, gdyby nie to, że czasem używam ich w sposób nieco niezgodny z przeznaczeniem. Sęk w tym, że podeszwa Vibram Mulaz (nawet mało zużyta) raczej kiepsko spisuje się na… śniegu (nie mówiąc o lodzie) — ale przecież to moja wina, bo kto zimą chodzi w butach, które mają napis climbing zone w przedniej części? (Ale przecież nie można mieć wszystkiego, a na pewno nie da się uzyskać niskiego obuwia górskiego o niezłej wentylacji, lecz nadającego się nawet na chłodne dni, dobrze pracującego w skale — i na wyślizganym śniegu.)
Pomijając ten detal buty Salewa Mt. Trainer okazały się świetnym wyborem na lata: cóż z tego, że podeszwa się zużywa, skoro trwa i trwa mać?
Dlaczego zdecydowałem się właśnie na takie buty — i dlaczego zwykle wybieram buty niskie w góry? Przecież nie od dziś mawia się, że idąc w góry należy wybierać buty wysokie, dobrze trzymające kostkę, chroniące przed kontuzjami.
I owszem, to jest prawda — ale jak każda prawda i ta zasada nie może być absolutyzowana. Stąd też cały czas będę pamiętał, że jadąc latem w Góry Izerskie warto zabrać sandały trekkingowe (dużo chodzenia po rozgrzanych asfaltach lub bardzo podmokłymi ścieżkami — tylko Keen Newport H2), zaś w Orlickich Górach świetnie spiszą się możliwie lekkie i przewiewne pantofle (np. Hanwag Makra Low) — ale już tatrzańskie szlaki wymagają jeszcze twardszej podeszwy i lepszej ochrony kostki.
Jednak jeśli ktoś ma słabszą kostkę lub jest po kontuzji, albo po prostu tacha ciężki plecak — niskie buty nie będą najlepszym rozwiązaniem (hmm jakbym sobie przypomniał w czym dźwigałem naprawdę ciężki wór w Alpach…).
Reasumując: jeśli zaczniecie się zastanawiać jakie buty górskie warto wybrać, moja najkrótsza podpowiedź brzmi — najlepsze na jakie Was stać, najlżejsze jakie się nadadzą, z dość sztywną podeszwą — takie, które są wygodne, komfortowe, bezpieczne i pozwalają godzinami wędrować. Bo cokolwiek się może wydawać, buty są najważniejsze.
Q.E.D.