Jakkolwiek najpiękniejsze na świecie są Góry Stołowe, czasem trzeba wyskoczyć gdzieś indziej — dla utwierdzenia się w tym przekonaniu, zmiany poglądów lub po prostu odświeżenia umysłu (rutyna zabija szare komórki, zawsze). Skoro zatem w poprzedni (nieco przedłużony, a co) weekend przetarliśmy dla P.T. Cztelników parę szlaków w Sasko-Czeskiej Szwajcarii, dziś godzi się poświęcić nieco miejsca temu co robiła Küata na szläku w Elbsandsteingebirge.
Gwoli przypomnienia: Sächsische Schweiz (właściwie Elbsandsteingebirge) oraz České Švýcarsko (właściwie Labské pískovce) to graniczne pasmo położone w Górach Połabskich, dalej na zachód od zachodniego krańca Sudetów. Niewątpliwie nie rzucają na kolana wysokością (najwyższy punkt Gór Połabskich sięga ledwie tam, gdzie dobrze znana mieszkańcom Wrocławia Ślęża) — ale potrafią oszołomić urozmaiconym krajobrazem, zapierającymi dech widokami… oraz nieoczekiwanymi trudnościami technicznymi.
Czterodniówkę podzieliliśmy po równo między Saską i Czeską Szwajcarię; wybiegając nieco w przyszłość (czyli do podsumowania) osobiście więcej czasu poświęcić na część niemiecką, ale biorąc pod uwagę m.in. kwestie logistyczne (dystans i noclegi na peryferiach Krasnej Lipy) zaczęliśmy i skończyliśmy po stronie czeskiej (o tym kilka akapitów wkrótce).
Saska Szwajcaria to (w pewnym skrócie): świetne ścieżki prowadzące wśród piaskowców, genialne szlaki wzdłuż potoków górskich (króluje graniczny Kirnitzsch / Křinice, po którym można nawet popływać łódeczką, zupełnie jak w Adršpachu), wyborne drogi dla rowerzystów — oraz naprawdę zaskakująco poprowadzone nieomalże via ferraty (tych niestety, z racji 35-kg krówki u nogi, posmakować nie mogliśmy). Słowem: coś dla każdego, zatem nie dziwili nas i spacerowicze z dziećmi, i niedzielni rowerzyści — ani też wspinające się całe rodziny (od dziadka i babci, po wnuki). Są też oczywiście wędrujący z psiakami; co ciekawe większość z nich wyglądała raczej na zaprawionych w turystyce.
I jeszcze jeden disklajmer: jak to się plecie ten kwiecień, rok temu smagały nas śniegi, a tym razem było okropnie gorąco, a w ostatnim dniu dość duszno. Człowiek wytrzyma, ale nasza futrzana towarzyszka lekko nie miała, bo 1,5-litrowa butelka wody na cały dzień nie wystarcza, naturalne cieki wszędzie nie występują, jakże zbawiennych mokradeł w tych górkach brak — a nawet jak jest strumień, to ona najwyżej do brzucha, więc grzbiet dalej rozpalony…
(Disklajmer dotyczy tego, że w tych warunkach trzeba brać poprawkę na tempo i odpoczynek: co 2 godziny przynajmniej kwadrans, plus jeden solidniejszy popas w ciągu dnia.)
Na pierwszy rzut poszedł spacer wzdłuż doliny Kirnitzsch. Pozostawiwszy auto na niewielkim (darmowym) parkingu przed Hinterhermsdorf, drogą przez piękny las mieszany, doszliśmy do potoku Kirnitzsch, aby po jakimś czasie dotrzeć do skały Brüdersteine. Pierwszy na trasie punkt widokowy oczarował nas panoramą; Küata ma chyba swoje zdanie, bo przejście nad przepaścią mostkiem w żelazną kratkę nie należy do jej ulubionych wyzwań.
Następnie znów przez las (a jakże), aż do następnego punktu widokowego czyli Lindigtblick — to już rozległa skalna platforma, łatwiej dostępna, można nawet posiedzieć na ławeczce i pokontemplować. Mimo tego dookoła czysto — żadnych papierków, woreczków, puszek po piwie… no tak, przecież jesteśmy w Niemczech…
Dalej, dalej: wzdłuż szerokiej, wijącej się zakosami drogi dla rowerów, znów w kierunku Kirnitzsch. Po drodze mijamy ciekawe (acz nieczytelne — czy wiedzieliście, że szwabachę itp. kroje pisma zlikwidowała reforma… Josepha Goebbelsa?) inskrypcje na skale Rudolf Stein (na mapie oznaczony jako Rudolfstein). Docieramy do strumienia, wzdłuż niego do mostku wyprowadzającego na Brückengrund, gdzie przysiadamy na kilka chwil, bo jest woda, jest trawa, psinka może podładować akumulatory, a my wymienić się wrażeniami. Laba jakich mało, w dodatku w przepięknych okolicznościach przyrody.
Teraz zaczyna się najbardziej malowniczy etap naszej wędrówki, czyli marsz wzdłuż Kirnitzschtal. Wybitne rarytasy zaczynają się właściwie od mostku przy Zadních Jetřichovicach (pozostałości dawnego przysiółku), gdzie najsamprzód przemy łąkami przypominającymi mi nieco okolice Hali Izerskiej (w miniaturze), jednak po paru kwadransach marszu w górę potoku zaczynają się piaskowcowe ściany opadające wprost do rwącej wody… Jest po prostu cudnie i wrażenia nie psuje nawet widok na spiętrzony odcinek Kirnitzsch, po którym odbywają się „spływy” dla turystów (Obere Schleuse, etc.).
Bardzo przyjemnie i nie bardzo trudno, no może z wyjątkiem krótkich lecz stromych kamiennych schodków, przy których musiałem psicę przyasekurować.
A powrót do auta już kompletnie na lajcie — przez lasek, opłotkami miasteczka.
Następnego dnia wezwało nas epickie epicentrum Elbsandsteingebirge. Parkujemy przy Neumannmühle i wbijamy się w chłodną, ocienioną Zschandstrasse, aby po chwili wejść na skrót prowadzący pod Lorentzstein, skąd kolejną leśną drogą o malowniczej nazwie Knorrenweg maszerujemy pod Winterstein. Tak, wiem, że na Winterstein byliśmy pół roku wcześniej, ale to miejsce naprawdę jest tego warte — zarówno pod względem widokowym, jak i emocji towarzyszących wejściu (drabinki prowadzące przez ciasne szczeliny, dziwne schodki, etc. — naprawdę super). Jak sobie przypomnę to miejsce, to myślę, że będę się starał tam wrócić nie raz jeszcze.
Wejście na Winterstein to także okazja do odpoczynku dla psicy — na wierzchołek wdrapujemy się w pojedynkę, więc Küata może trzy kwadranse odsapnąć na piaseczku.
Stamtąd łagodną drogą rowerową suniemy pod Kleiner Winterberg (końcówka podejścia to naprawdę paskudne i piaszczyste schody), gdzie rozpoczyna się najbardziej emocjonująca partia wędrówki. Najsamprzód wśród skał, sympatycznym szlakiem zielonym (bardzo przypomina mi to niektóre szlaki w Broumovskich stěnach), pod fenomenalny Frienstein… Tu naprawdę można dostać zawrotów głowy — niknąca ścieżka po prawej, świetne tarasy piaskowcowe po lewej, wysoooooookie ściany nad głową…
To nie koniec wyzwań, zwłaszcza, że robi się coraz cieplej — dosłownie i w przenośni. Wszystko dlatego, że dzięki specjalnie zakupionej przed wyjazdem mapie wiem, że wbijamy się w rewir pełen świetnych szlaków, których jednak nie będziemy w stanie pokonać z psem (drabinki, klamry, etc.) — więc żeby przeć do przodu bez obaw wycofu, trzeba się cały czas trzymać Malerweg i nie złazić na żadne kuszące ścieżki w bok… Jak nigdy mogłem docenić możliwości aplikacji Mapy.cz, która pozwala na bieżąco orientować się w terenie, w ostateczności umożliwiając skorygowanie trasy najpóźniej po kilkunastu krokach.
Wszystko to jednak furda, bo oto wchodzimy na Reitsteig, skąd rozpościera się idealna panorama na skalny teatr Wenzelwand, więc nie pozostaje nic innego jak przysiąść na chwilkę, by napawać się widoczkami. Dalej ruszamy żółtym szlakiem, mijając zagłębie wspinaczkowe na Zerborstener Turm (w ścianie kilka pokoleń niemieckich wspinaczy) oraz nieco surrealistyczną skalna brama (Kleines Prebischtor).
A dalej… dalej, dosłownie za każdym zakrętem czekają na nas kolejne nieprawdopodobne scenerie; ot taki wiraż zaraz po przejściu Domstiege (czyli jesteśmy poniżej Kleiner Dom) — na horyzoncie pojawia się Falkenstein, a ja zastanawiam się czy to sen czy jawa — no i czy nie widziałem takiej scenerii w jakimś filmie opisującym obcą rzeczywistość?
Powrót dalej wzdłuż Malerweg, najpierw drogą rowerową (z malowniczymi skałami piętrzącymi się po prawej stronie), aż do szosy przy Beuthenfall (gdzie Küata mogła się nieco ochłodzić i napoić), gdzie było nam dane zobaczyć przejazd żółtego wagoniku Kirnitzschtalbahn o bocznym numerze 26, a dalej już pod Neuer Wildenstein (już widzę, że tam będzie trzeba się kiedyś przejść) — i do auta.
Czy warto odwiedzić Saską Szwajcarię, czy to korzystając z majówki, lub wakacyjnie? Naszym zdaniem oczywiście warto, bo tamtejsze rewiry potrafią zaspokoić potrzeby każdego prawie łazika: są świetne, malownicze szlaki, jest ekspozycja, są atrakcje dla podróżujących z dziatwą, nie ma żadnych zakazów jeśli chodzi o wejście z psem (chociaż to park narodowy, w kontekście smyczy mówi się tam per „bitte”), można się wspinać, jeździć na rowerze, wypoczywać. W dodatku nie jest szalenie daleko (z Wrocławia do Krásnej Lípy jedziemy ok. 2,5 godziny), lokalne drogi są przyjemne (lubię takie kręte zawijasy przez las, nawet jeśli prowadzę Dustera), ludzie na szlaku mili i sympatyczni… Czego trzeba więcej?
Naprawdę zdecydowanie polecam — skądinąd sam już sobie wizualizuję kolejne kroki przez Elbsandsteingebirge (i nie tylko).
Dla zainteresowanych ruszeniem w ślady (odnośniki prowadzą do serwisu Mapy.cz):
- propozycja na dzień 1, łazęga wzdłuż potoku Kirnitzsch: Hinterhermsdorf — Brüdersteine — Lindigtblick — Kirnitzschtal — Zadní Jetřichovice — Hermannseck (dolny) — Obere Schleuse (przystań) — Hinterhermsdorf,
- opcja na dzień 2, przez epicentrum Saskiej Szwajcarii: Neumannmühle — Winterstein — Winterberg Spitze — Frienstein — zejście Malerweg (rzut oka na Wenzelwand, Kleiner Dom i Falkenstein) — Beuthenfall — rzut oka na Neuer Wildenstein — Felsenmühle — Neumannmühle.
(Aczkolwiek skoro w plecaku dobrze mieć prawdziwą, pełnowartościową płachtę, to mogę tylko dodać, że nieco niedokładną mapę Českosaské Švýcarsko / Šluknovsko (Shocart, 1:40000) na łopatki kładzie Elbsandsteingebirge 761 wydawnictwa Kompass (1:25000), na której nie tylko pokazane są różne tajemne ścieżki, ale nawet zaznaczone są drabinki i inne ułatwienia; bez psa nie byłoby to dla mnie ważne, ale jeśli ktoś ma np. problem z ekspozycją, warto mieć na uwadze.)