My, Polacy, autentycznie możemy być dumni, że podczas II Wojny Światowej nie wydaliśmy z siebie żadnych Quislingów, zaś patrząc na „karierę” Wł. Studnickiego trudno powiedzieć, iżby był dobrym kandydatem choćby na Sir Oswalda Mosleya (Studnicki, owszem, poszedł nawet do Goebbelsa w sprawie polskiej — ale spotkał go za to tylko i wyłącznie Pawiak).
Stąd też byłem ciekaw czy po lekturze książki Małgorzaty Szejnert o znamiennym tytule „Wyspa Węży” faktycznie podzielę (przywołaną poniżej in extenso) opinię S. Mękarskiego?
Zaczynając od początku: po ucieczce rządu do Rumunii (i dość tajemniczym epizodzie Wieniawy Długoszowskiego jako następcy Ignacego Mościckiego) — w raczej nielegalny sposób władzę przejmuje generał Władysław Sikorski. Od dawna mocno skonfliktowany z Piłsudskim i piłsudczykami, obarczający to środowisko odpowiedzialnością za wrześniową klęskę — nie dziwi, że stawia na świeżą kadrę…
…a stara kadra po części ląduje na wyspie Bute, w miasteczku Rothesay, gdzie rząd londyński — zaraz po upadku Francji, gdzie zwolenników sanacji skoncentrowano w Cerizay (spolszczonej na Cerezę) — przetrzymuje kilkuset nieprawomyślnych oficerów i generałów.
„Czasem wydaje mi się, że w historii tortur polskich w tych latach nie rzeka Kołyma, nie Morze Białe, nie Komi, Starobielsk, katorga sybirska i nie obozy koncentracyjne w Dachau, Oranienburgu czy Oświęcimiu, ale Rothesay wymieniane będzie jako miejsce najbardziej ponurej zagłady kilkuset polskich inteligentów” (Stefan Mękarski, cytat za „Wyspą Węży”)
O tym jest właśnie ta książka: że Sikorski chciał zapomnieć „co nas dzieliło”, ale zamiast „kultu kompetencji” zaczął od izolacji w cieplarnianych warunkach szkockiej wyspy, że do Rothesay można było trafić nawet za treść listu, która nie spodobała się Naczelnemu Wodzowi (Dąb-Biernacki dostał 2,5 roku odsiadki właśnie za list do Sikorskiego; na Bute wędrowali także malkontenci niezadowoleni z podpisania układu Sikorski-Majski), że kilkuset facetów dostawało jakieś tam pieniądze i chodziło w mundurach — ale chociaż cały czas w stanie żołnierskim, nie walczyło.
Co do samego sposobu napisania: ciekawym „zazębem” książki jest fakt, że Małgorzata Szejnert poszła tropami Ignacego Raczkowskiego, członka jej rodziny, i tak po sznurku do kłębka. Momentami nieco siada część reportażowa (przygotowując się do pisania autorka wybrała się na Bute), ale może to tylko moje wrażenie wynikające z niecierpliwości, bo przecież nie będę ukrywać, że dla mnie dawne sprawy są ciekawsze od dzisiejszych śladów Polaków w Rothesay.
Tak, tę książkę zdecydowanie polecam.
PS całkowicie na marginesie: na okładce „Wyspy Węży” wykorzystano tę samą fotografię, która zdobiła „Wielkie mocarstwa wobec Polski 1919-1945. Od Wersalu do Jałty” Jana Karskiego. Niestety, żadna z książek nie mówi o autorze zdjęcia, ograniczając się do „PAP/CAF” (wg noty redakcyjnej w książce Karskiego jest to wspólna wizytacja polskich wojsk przez Churchilla i Sikorskiego, 1940 r.).
PPS nie, w Rothesay nikogo nie zamęczono, nikogo nie trzymano pod strażą; owszem odbyło się tam kilka pogrzebów, jak to wśród ludzi — ale sama historia jest naprawdę ciekawa.