Ostatni majowy weekend to dobra okazja na kilka akapitów rozważań — o literaturze, o sztuce (życia), na którą składa się także sztuka picia wina. A wszystko to z niedawnej okazji skosztowania wina Château Valtice Rulandské modré.
Cudze chwalicie, swojego nie znacie… Jeśli myślicie, że Jožin z bažin — ten czechosłowacki potwór-ludożerca grasujący pod Vizovicami — był pierwszy (nie mówiąc o stworze z filmu „Kształt wody”), to jesteście w mylnym błędzie. Przed nimi był „Smok” Andrzeja Bursy, czyli — no właśnie, oddajmy głos mistrzowi:
– O, to stary zwyczaj – powiedział staruszek – sięgający chyba jeszcze pogańskich czasów. A polega to na tym, że raz do roku, wieczorem, dwudziestego maja, rzuca się smokowi mieszkającemu w jamie nad rzeką na pożarcie najdorodniejszego chłopca i najdorodniejszą dziewuchę, z tym że obydwoje nie mogą mieć lat więcej niż osiemnaście, a mniej niż szesnaście. Oczywiście przymiotnika „najdorodniejszy” nie można rozumieć dosłownie. Wybiera się po prostu jednego z wielu zdrowych chłopców i jedną z wielu zdrowych dziewcząt w tym wieku drogą losowania. (…)
Jak to było, o co chodziło i jak się skończyło odsyłam do dzieła (link przed cytatem)…
A dlaczego mi się skojarzyło? Otóż to czerwone morawskie wino wytrawne jest najdoskonalszym przedstawicielem tego, czego bym oczekiwał od trunków wyprodukowanych przez naszych południowych sąsiadów: niska cena (79,90 koron za butelkę), niska moc (11,5% alkoholu), bez napinki (nierocznikowe) — a przy tym ten klasyczny posmak późnojesiennych owoców (jakieś śliwki, może troszkę porzeczki?), który tak bardzo przyciąga.
Nie inny jest przecież Jožin z bažin — nieco przaśny, pewnie nosi podarte kalhoty i kapelutek, ale to cały czas ten stary, dobry swojak, który troszkę się pogardza, ale też lubi, bo dobrze zna — i cieszy, że został międzynarodowym celebrytą (po pastiszu w wykonaniu Metalliki, ponownie).
A przecież prawdą jest, że takim samym celebrytą mógł być „Smok”, który był pierwszy — ale znów się okazuje, że nawet jeśli mamy się czym chwalić, to się tym nie chwalimy, bo nie znamy, bo nie było w reklamie, bo w szkole nie było (a jakby było to nawet gorzej), etc.
To samo z winem: wchodzi obywatel Czeskiej Republiki do spożywczaka i ma wybór spośród 20-30 odmian swojskiego napitku. Wchodzi Polak do dyskontu i pada z zachwytem nad winnymi makaronizmami — które zachwycają, bo zachwycać muszą, bo przecież polskich win praktycznie brak, a trzy (efemeryczne) Polki wiosny nie uczyniły…
Jakże szczęśliwi muszą być nasi południowi sąsiedzi mając możliwość zanucenia Jožina z bažin, siedząc na przyzbie leśnej chaty, sącząc jakąś frankovkę czy rulandské modré, lub mając możliwość przycupnąć w leśnym barze i poczuć godność gatunku ludzkiego…