Sam fakt czytania, a na pewno próba zrecenzowania wspomnień jednego z najbliższych współpracowników Adolfa Hitlera, może wydawać się czymś niestosownym, a nawet niebezpiecznym, jednak myślę, że zawsze — niezależnie od tego, że nadal potrafią znaleźć się w Polsce czciciele totalitaryzmów — warto sięgać do źródła, by chociaż spróbować zrozumieć jak to w ogóle było możliwe.
Dziś zatem czas na kilka zdań o diariuszu człowieka odpowiedzialnego za rozkwit hitlerowskiej propagandy — czyli trzytomowe wydanie Dzienników Józefa Goebbelsa („Goebbels. Dzienniki. Tom 1: 1923-1939”, „Goebbels. Dzienniki Tom 2: 1939-1943”, „Goebbels. Dzienniki. Tom 3: 1943-1945”, w tłumaczeniu i redakcji Eugeniusza Cezarego Króla, a wydane nakładem Świata Książki).
Dla krótkiego przypomnienia: Joseph Goebbels to ten niski i kulawy (ze znanego dowcipu o Aryjczyku, który powinien być „blondynem jak Hitler, szczupłym jak Goering i wysokim jak Goebbels”), minister propagandy i oświecenia publicznego od 1933 r. aż końca, przez dwa dni (30 kwietnia-1 maja 1945 r., czyli do samobójczej śmierci) kanclerz Rzeszy. Mocno lewicowy (początkowo wręcz bolszewizujący, później tylko socjalista, rzecz jasna narodowy); bezkrytyczny wobec swojego Führera (a nawet jeśli momentami krytyczny, to właściwie nie werbalizujący owej krytyki); czasami mocno krytyczny wobec dygnitarzy nazistowskich (często tylko za plecami — znał porządek dziobania); mocno zakompleksiony jeśli chodzi o swoje wpływy i kompetencje — zaskakująco łatwo łapiący kontakt z kobietami (czy historia potoczyłaby się inaczej gdyby Hitler nie zakazał mu rzucenia żony dla Lídy Baarovej?)…
Prowadzone dość systematycznie zapiski pozwalają dość dobrze prześledzić „rozwój” osobowości Goebbelsa — pierwsze młodzieńcze miłostki i romanse, pierwsze spotkania i fascynacje Hitlerem (momentami ocierające się o stosunek quasi religijny — „Taki on jest: jak dziecko, kochany, dobry, miłosierny. Jak kot przebiegły, mądry i zwinny, jak lew gigantyczny i ryczący”, 24 lipca 1926 r.); pierwsze rozdarcia („Przemawia Streicher. Według mnie destrukcyjnie. Ten pusty antysemityzm jest zbyt prymitywny. (…) Żyd nie jest wszystkiemu winien. Również my ponosimy winę (…)”, 29 czerwca 1929 r.); pierwsze obserwacje „Współtowarzysze podróży: czasami wyglądają bardzo głupawo. Za bardzo blond, aby byli mądrzy”, zapisek z podróży do Szwecji z Goeringiem, 18 kwietnia 1930 r.); pierwsze głupoty propagandowe („Najpotężniejszy pomnik nordyckiej siły twórczej”, o Akropolu, 22 września 1936 r.); pierwsze kłamstwa w słusznej intencji („Jakiś mądrala odkrył, że Johann Strauss jest w jednej ósmej Żydem. Zakazuję podawać tego do publicznej wiadomości (…) nie mam ochoty tak co rusz uszczuplać całego niemieckiego dziedzictwa kulturowego”, 5 czerwca 1938 r.) aż do wisielczego humoru („Wszyscy astrolodzy, magnetopaci, antropozofowie, etc. aresztowani, ich cała działalność została sparaliżowana (…) Osobliwe, że ani jeden jasnowidz nie przewidział, że zostanie aresztowany”, 13 czerwca 1941 r.) lub trafnej oceny przeciwników Churchilla w rządzie Zjednoczonego Królestwa „Lepszego brytyjskiego ambasadora w USA z punktu widzenia naszych interesów nie moglibyśmy sobie wyobrazić. Narobił tak wiele głupstw i napytał takiej biedy, że należałoby mu przyznać jakiś wysoki niemiecki order”, o lordzie Halifaksie, 7 lipca 1942 r.).
(W podobnym tonie Goebbels eksploatuje i komentuje Katyń — szczerze oburzony (!) morderstwem siepaczy Berii podsyca atmosferę nieufności między rządem londyńskim i Sowietami, aż do śmierci premiera Sikorskiego w katastrofie Gibraltarskiej, o którą oczywiście oskarża brytyjski wywiad.)
Co ciekawe Goebbels, mimo całej swojej niekwestionowanej inteligencji, całkowicie poddał się woli Hitlera — pod każdym względem, i politycznym, i osobistym („[Hitler] Podśmiewa się z nas. Woli dziewczynę z dzieckiem niż kobietę bez dziecka. Typowy Hitler! Taki jestem zadowolony, że możemy zostać razem”, o zgodzie Hitlera na małżeństwo Goebbelsa z dwukrotną rozwódką Magdą Quandt, 25 października 1931 r.), nawet jeśli w głębi duszy nie zgadza się ze swoim Wodzem („Führer nie chce dzisiaj zająć się proklamacją wschodnią. Stoi bowiem na stanowisku, że (…) nie możemy w tym samym czasie zabierać narodom wschodnim ich ostatniego bydła i składać im obietnice. W proklamacji wschodniej jednak nie o to chodziło. Chcieliśmy jedynie stworzyć projekt programu ramowego, który w zgodzie z potrzebami niemieckiej polityki pozostawia narodom wschodnim przynajmniej podstawę ich egzystencji. Jak miałby myślący przedstawiciel narodów wschodnich zaangażować się na rzecz naszej polityki, jeśli nie daje się mu nawet prawa do życia!”, 11 lutego 1943 r.).
Dopiero na sam koniec zdobył się na pewnego rodzaju — ale wyłącznie diarystyczną — krytykę: „Należałoby sobie życzyć, aby Führer nie tylko dochodził do słusznego przekonania i dawał temu wyraz, ale również wyciągał z tego właściwe wnioski. (…) Można by podczas tej [hipotetycznej] rozmowy z Führerem powiedzieć „Tak, masz rację. To wszystko, co mówisz, jest słuszne. Ale gdzie są fakty? (…) Ma się chwilami wrażenie, jakby bujał w obłokach”, 28 marca 1945 r.
(Momentami chyba nawet dobrze się stało, bo oto bojąc się, że żołnierze Wehrmachtu będą się masowo poddawać amerykańskiej i brytyjskiej armii na froncie zachodnim, proponował wypowiedzenie Konwencji Genewskiej o traktowaniu jeńców wojennych — bo jak Niemcy przycisną troszkę swoich jeńców, to Anglosasi przycisną swoich (notatka z 27 marca 1945 r.).
Z „Dzienników” dowiadujemy się dlaczego właściwie Niemcy bronili się do końca — bo Hitler cały czas albo obiecywał sobie wiele po kolejnych Wunderwaffen (nigdy do końca nie będąc pewnym czy ma to być V-2, czy samolot odrzutowy, a może Königstiger?), albo też liczył na oczywisty (i podsycany) rozdźwięk między Zachodem i Związkiem Radzieckim (z tym, że w kierownictwie Rzeszy był rozdźwięk co do tego czy należy zawrzeć pokój z Sowietami i razem ruszyć przeciwko USA i Anglii, czy jednak zaproponować Zachodowi sojusz przeciwko Wschodowi) — albo też stawiał na kolejny cud domu brandenburskiego (skądinąd widząc go w śmierci Roosevelta).
Takie oto zapiski prowadził Joseph Goebbels praktycznie do końca swoich dni (ostatni zachowany zapis pochodzi z 9 kwietnia 1945 r.) — a mnie się wydaje, że chociaż momentami czytanie jego elukubracji jest dość męczące (dotyczy to zwłaszcza ostatnich dwóch lat — kiedy każdy wpis jest sążnistym tekstem publicystycznym — było mu łatwiej, bo dyktowane mądrości spisywał dedykowany sekretarz) zawsze warto sięgać do źródła, nawet jeśli jest to źródło zbrodni i nienawiści.
PS rewelacji i ciekawostek w „Dziennikach” jest tyle, że może niedługo poświęcę im jeszcze jeden tekst humorystyczno-historyczny…