Dawno, dawno temu… świat się na pewno tak szybko nie kręcił, nie było takich komputerów (myślę, że nawet w wyobraźni twórców Sokoła Millenium jego moc obliczeniowa nie sięgała tej, którą ma ten maluśki komputerek, który noszę w kieszeni koszuli) — zaś na każdy nowy odcinek „Gwiezdnych wojen” czekaliśmy co najmniej 12 parseków… Tak się porobiło, że teraz wszystko jest szybciej — właściwie od ręki — toteż nie ma się co dziwić, że najnowsze dzieło z serii — „Han Solo: Gwiezdne wojny” — powstało pół roku po (raczej nieudanym, ale to moja subiektywna opinia) „Ostatnim Jedi”.
W pewnym skrócie i nie paląc: jeśli jesteście ciekawi co najlepszy kumpel Luke Skywalkera może wpisać w CV; w jaki sposób poznali się Hana Solo i Chewbacca; gdzie Han pozyskał Sokoła Millenium; od kiedy Lando ma problem z wymową imienia Solo („Han” czy „Hen”?); co Solo odpowiada na pełne uczuć wyznania („I hate you” / „I love you”) oraz o czym marzą międzyplanetarni przemytnicy — na ten film naprawdę warto pójść do kina. Ale jeśli liczycie na kolejną porcję czarów-marów, unoszących się przedmiotów i niezabijalnych Skywalkerów — powinniście pozostać w domu.
Ja to widzę tak, że opowieść o młodych latach Hana Solo tylko przez przypadek wpisana jest w historię (ponoć rycerskiej) sagi — przez przypadek, bo przecież najnowszy utwór Rona Howarda to właściwie western lub kolejne wcielenie „Złota dla zuchwałych”: pociąg z drogocennym towarem mógłby jechać do Yumy, zaś młody przemytnik włącza się w zaczyn Rebelii właściwie przez przypadek (acz wcale nie tak niechętnie).
Mamy sporo niezłego dowcipu (skomunizowana robotka, która od żądania równouprawnienia przechodzi do iście robotniczej rewolucji), naprawdę dobrego Aldena Ehrenreicha (nie znam twarzy, miejmy nadzieję, że rola Hana Solo będzie dla niego przepustką do jego Indiany Jonesa i Ricka Deckarda), nieźle nakręcone strzelanki i pościgi (może nie w stylu „Bullita”, ale jakieś echo kryminałów z l. 80-tych w tym czuć) — czego jeszcze chcieć? (No dobra, może tego, żeby jednak nadal jakość szła w parze z ilością — prawdę mówiąc mam już problem z doliczeniem się tych najnowszych „Gwiezdnych wojen”…)
Tak czy inaczej „Han Solo: Gwiezdne wojny” to naprawdę kawałek niezłego filmu, na który warto skoczyć do kina — u mnie mocne 7/10, plus za luz i naprawdę odświeżające potraktowanie tematu (można iść do kina nie mając w pamięci niczego wcześniejszego), minusów… poważniejszych minusów nie dostrzegam.