Dawno nic nie było w rubryce z recenzjami literackimi — cóż, nie dość, że zwykle porywam się na opasłe tomiszcza (które na szczęście tak opasłe nie są), to w dodatku z reguły czytam dwie pozycje na raz (grunt to zróżnicowanie). Dziś przyszedł czas na krótką recenzję kolejnej solidnej cegły, czyli książki Maksa Hastingsa „Tajna wojna 1939-1945. Szpiedzy, szyfry i partyzanci”.
Rzecz traktuje, jak sam tytuł wskazuje, o historii wywiadu, kontrwywiadu oraz operacji specjalnych II Wojny Światowej: od nieśmiałych początków Blethey Park oraz ambitnych planów Abwehry — do totalnej dominacji Ultry i pogrążenia Canarisa (który, zdaniem Hastingsa, był tylko nieudolnym oportunistą, a nie przeciwnikiem reżimu). Autor w doskonały sposób wyjaśnia dlaczego wywiad brytyjski (a później amerykański) były lepsze od niemieckiego — m.in. chodzi o to, że hitlerowców zgubiło umiłowanie mundurów (w GC&CS pracowali głównie cywile), dyktatura i rozkazy (w wywiadzie lepiej wychodzi się na akademickiej burzy mózgów) oraz prześladowanie Żydów (którzy wygnani lub zamordowani nie wspierali Hitlera swoim intelektem — część z nich natomiast pracowała po drugiej stronie Kanału). Jednak mimo to Hastings przestrzega jednak przed przecenianiem roli szpiegów i nasłuchu: cóż bowiem z tego, że alianci dość szybko nauczyli się odkodowywać znaczną ilość komunikatów przesyłanych Enigmą, skoro dopiero od 1944 r. siła militarna pozwoliła im realnie wykorzystywać zdobytą wiedzę? Zawsze słabym czynnikiem są decydenci — Stalin ignorował informacje o planowanej Operacji Barbarossa, Hitler wszystko, co nie było zgodne z jego intuicją — zaś Amerykanie przeoczyli wszystkie dowody na planowany atak na Pearl Harbour.
Były też przebłyski: nie byłoby kluczowego zwycięstwa na Pacyfiku (Midway), gdyby Joseph Rochefort nie odkrył rzeczywistego kursu okrętów cesarskiej marynarki; nie poszłoby tak łatwo w Normandii, gdyby nie 4 Armia generała Pattona, cała ze sklejki i gumy oraz kilkunastu starszych oficerów, dobrze bawiących się na falach eteru (operacja Fortitude)
Z ciekawostek i plotek: Borys Miklaszewski, agent NKWD działający w Rzeszy, zaoferował, że zabije Goeringa, jednak przełożeni mu tego zakazali — ponieważ pozbycie się nieudolnego Reichsmarschalla bardziej przysłużyłoby się Niemcom, niż Sowietom. Zamachowi na samego Hitlera natomiast sprzeciwiał się Stalin — bo bał się, że z jego następcą (ktokolwiek nim będzie) Zachód podpisze separatystyczny pokój. Natomiast najlepszym (niebezpośrednim, lecz kupionym) źródłem Moskwy miał być… Martin Bormann, współpracujący z równie tajną siatką „Lucy”. Za kontrowersyjne mogą uchodzić działania służb szwajcarskich, które miały rzecz jasna jeden cel — odwieść Hitlera od inwazji — bo przecież Führer wcale nie przejąłby się neutralnością tego państwa.
Farsą natomiast kończyła się każda próba wciągnięcia do wojny Irlandii, która z perspektywy Berlina byłaby doskonałą bazą do zagrożenia Anglikom od tyłu — każdy agent, który trafiał na zieloną wyspę, trafiał także w epicentrum frakcyjnych sporów dzielących samych Irlandczyków. Ale podobne perypetie spotykały także wywiad brytyjski — ot, choćby Roland Seth, ps. „Niedorajda”, który na ochotnika dał się zrzucić w Estonii — aby skończyć jako dość zaskakujący korespondent z okupowanej Europy.
Interesujący jest wątek ukrywania prawdy o odkrywaniu prawdy — nie tylko Brytyjczycy przez trzy dekady po wojnie utrzymywali w tajemnicy Ultrę (wiedząc, że część techniki i ludzi stojących za Enigmą trafiło do Związku Radzieckiego), ale też zdarzało im się celowo ignorować możliwość operacyjnego wykorzystania uzyskanej wiedzy (w obawie, że Niemcy dostrzegą ryzyko, że ich szyfry zostały złamane). W ramach tej samej gry wielokrotnie zdarzało im się pomniejszać swe sukcesy, o których dowiedzieli się wyłącznie z czytania niemieckich raportów (np. przemknięcie przez Kanał pancerników „Scharnhorst” i „Gneisenau”, odebrane przez społeczeństwo jako porażka, w gruncie rzeczy było sukcesem — czego gołym okiem stwierdzić się nie dało).
Słowem: czyta się długo (momentami dość ciężkawo), ale czyta się ciekawie — oczywiście pod warunkiem, że kogoś takie tematy rajcują. Mnie i owszem, przeto polecam, choć nie ukrywam, że książka spodoba się (bardziej z racji rozmiarów, niż tematyki) niekwestionowanym miłośnikom tematyki historycznej.