Co ma wisieć nie utonie — nie przyszła góra do Mahometa (tj. dało się poznać OH Kino tylko od strony monitoringu w kibelku), przyszedł Mahomet do góry (czyli poszedł Olgierd do Mutikina) — tylko po to, by obejrzeć, specjalnie dla Was, P.T. Czytelnicy, przedpremierowy pokaz filmu „Mission: Impossible — Fallout” i skrobnąć recenzję.
W pewnym skrócie i nie paląc (ale co tu można spalić?): świat staje na kolejnej krawędzi, bo tym razem kolejna organizacja terrorystyczna weszła w posiadanie trzech ładunków plutonowych. Na szczęście świat ma jeszcze w zanadrzu Ethana Hunta i jego jednostkę IMF, więc wszystko udaje się, dosłownie w ostatniej chwili, załatwić. (Hmm chyba właśnie streściłem fabułę „Octopussy”, ale co tam — Bondowi to też świetnie poszło.) Scenariusz płytki jak… jak najpłytsza z rzek — ale za to to tempo, ta dynamika, te zaskakujące zwroty akcji, te pościgi i strzelaniny ten brak dłużyzn (wyłączając może 2-minutową rozmowę Hunta z ex-żoną pod koniec filmu).
To zabawne, ale nie będąc nigdy miłośnikiem serii Mission: Impossible mogę z ręką na sercu powiedzieć: najnowsze dzieło z Tomem Cruise w roli głównej jest filmem, na którym może się naprawdę zanudzić ten tylko, kto nie cierpi kina sensacyjnego — nawet jeśli miłośnik głębokiego kina skrytykuje scenariusz za to, że główny dylemat moralny (czy można poświęcić jednostkę dla ratowania wielu?) jest podany w tak banalny sposób (Ethan Hunt dowodzi, że nie ma potrzeby — można uratować wszystkich). Bo kto powiedział, że kolejne zabili go i uciekł nie może być genialne?
A że trudno tę gęsto tkaną historię ogarnąć — bo trzeba by się nad wszystkim dobrze zastanowić, a przecież nie ma czasu, o fabuła leci do przodu, na łeb, na szyję? „Nic to”, rzekł Hunt „to nie moja krew”.
Jak dla mnie mocne 7/10 — plusy za bardzo dynamiczną akcję, brak dłużyzn, minusów nie dostrzegam (oczywiście biorąc pod uwagę konwencję).