A skoro kilka dni temu było o lewych — uniemożliwiających ustalenie tożsamości — dokumentach, jakimi może się posługiwać funkcjonariusz SOP działający pod przykrywką, dziś czas na kilka zdań recenzji najnowszego filmu Spike’a Lee pt. „Czarne bractwo. BlacKkKlansman”.
W pewnym skrócie i nie paląc: młody i ambitny policjant (Ron Stallworth, w tej roli John David Washington) bierze się za ambitne zadanie zinfiltrowania lokalnej struktury Ku Klux Klanu, za nic mając najpoważniejszą trudność. Trudność ta polega na tym, że Ron Stallworth ma ciemną skórę, co może dość skutecznie utrudnić przeniknięcie do organizacji. W sukurs idą mu język (policjant umie posługiwać się zarówno jive’m, jak i amerykańskim używanym przez białych) oraz… fałszywy Ron Stallworth, czyli jego kolega ze służby, który bierze na siebie trudne zadanie kontaktu osobistego z kolegami z KKK (w tej roli Adam Driver).
Słowem: jeden wkupuje się w łaski przez telefon (zdobywa sobie zaufanie nawet samego Wielkiego Maga — sceny, w których policjant robi w balona samego Davida Duke’a są naprawdę świetne), drugi chodzi na spotkania. Scenariusz życiem pisany, bo Ron Stallworth to postać z krwi i kości, zaś sama historia jest tylko nieco przesunięta w czasie (na ścianach widzimy plakaty wzywające do głosowania na Niksona, podczas gdy w rzeczywistości operacja miała miejsce za późnego Cartera; może Nixon bardziej pasował do klimatu filmu?).
Poza tym to dość smutna opowieść do czego może prowadzić codzienny rasizm — nie ten wymyślny, teoretyczny, naukowy, lecz ten zwyczajny rasizm zwyczajnych ludzi — dla mnie jako żywo niezrozumiały.
Film naprawdę godzien zobaczenia i pomyślenia (momentami do pośmiania) — mnie dzwoni coś w guście „Trzy billboardy za Ebbing”, toteż daję notę 7,5/10 (lekki minus za nieco drewniane aktorstwo, ale może policjanci tacy muszą być — plus za koncept, który podpowiedziało życie).