Sezon ogórkowy się skończył, wreszcie jest na coś iść do kina. Wczoraj „BlacKkKlansman”, dziś „Dogman” — było na co cierpliwie czekać (nie tylko na te butelczyny włoskiego wina, które niedawno przywieziono mi z okolic Mediolanu). Dziś zatem kilka zdań o tym, że lepiej nie zadzierać z psim fryzjerem.
W pewnym skrócie i nie paląc: w pewnym włoskim miasteczku (miasteczko to istny negatyw pocztówki z wakacji spędzonych w Italii, mogłoby raczej zagrać ową opuszczoną wyspę w remake’u „Skyfall”) żyje sobie psi fryzjer, Marcello. Wiecznie uśmiechnięty safanduła z twarzy i charakteru (ale psiaki, no i swoją córkę niewątpliwie bardzo kocha), żyje mocno na bakier z prawem, co skwapliwie wykorzystuje największy postrach mieścinki, bandzior Simone, dominując swego „kumpla” to granic możliwości… ale Marcello nie pęka, aż do końca…
Miasteczko pod psem, pogoda pod psem, psi los, mondo cane — sam nie wiem dlaczego tak wiele frazeologizmów opisujących negatywne zjawiska odnosi się do sympatycznych czworonogów (ale jest przecież też wierny jak pies i pies-przyjaciel). Marcello też jest jak wierny pies — ten, co to pan go sponiewierał, ale psiak wraca, na ugiętych łapach, z podkulonym ogonem, drżąc ze strachu, ale wraca.
Nie wiem czy taka jest rzeczywistość włoskiej prowincji — film opowiada historię, która mogłaby dziać się nigdzie, czyli w Polsce — ale nawet jeśli to tylko licentia poetica, to ja dziękuję za takiego Petrarkę.
Jeśli chodzi o notę (kurczę, po co ja daję te punkciki? teraz trzeba by sprawdzić jak oceniałem wcześniej — komu obniżyć, komu podwyższyć), to u mnie 7/10; plus za psy, świetną rolę Marcello Fonte i nieprzegadanie tematu (rzecz trwa wyraźnie poniżej 2 godzin), minus… no cóż, rozumiem, że to miał być smętny anty-kryminał, ale jednak Hollywood robi chyba nawet takie rzeczy nieco lepiej.