Czy kino potrzebuje filmów lekkich, łatwych i przyjemnych — a przy okazji przyjemnie się oglądających? Mnie się wydaje, że niewątpliwie tak, a w przekonaniu tym utwierdza mnie najnowsza premiera dzieła z Robertem Redfordem w roli głównej — czyli „Gentleman z rewolwerem”.
Schemat filmu jest dość prosty: przez banki idzie fala napadów, za którymi stoi tajemniczy starszy pan, gangster-dżentelmen (a może dżentelmen-gangster). Z czasem się okazuje, że czarującym (nawet w przekonaniu swych ofiar, a także policjanta, który postanawia go złapać) starszym panem Forrest Tucker (w roli głównej Robert Redford), który ma dwie zasadnicze cechy: bardzo silną motywację do dokonywania napadów (acz nie chodzi o pieniądze — raczej o styl życia) oraz dużą łatwość w uciekaniu z więzienia (w/g filmu udało mu się to uczynić 16 razy — siedemnastego nie było, bo zdecydował się odsiedzieć cały wyrok; Wikipedia podaje, że z więzienia uciekał „18 razy z sukcesem i 12 razy bez powodzenia”).
(Fanom Toma Waitsa podpowiem, że w pewnym czasie Forrest Tucker działa wraz z dwoma innymi starszymi panami — jednego z nich gra właśnie Waits — ale ta rola to naprawdę epizodzik.)
Ktoś powie, że to już grali — o trzech emerytach, którzy postanowili wziąć sprawy w swoje ręce był przecież film „W starym dobrym stylu” — i ja się muszę z tym zgodzić, bo rola Redforda niewątpliwym nawiązaniem zarówno do świetnego „The Sting” (czy tylko mi się nasunęło, że Tucker mógłby być po prostu znacznie starszym „Kelly” Hookerem?) oraz bardzo dobrego westernu „Butch Cassidy i Sundance Kid” (kto nie widział, niech żałuje).
Dla jasności: „Gentleman z rewolwerem” nie jest kinem wybitnym, nie porusza się tutaj wielkich tematów, nie mamy cudnych ujęć — mamy za to świetnie pokazaną radość życia (przewrotnie wszyscy trzymamy kciuki za gangstera) — co jednak nie oznacza, że nie warto go zobaczyć.
U mnie ma mocne 7/10: plus za klimat, bezpretensjonalność, Redforda, nawet za Waitsa; głębszych minusów nie stwierdzam.