Z literackiej fascynacji politycznym złem tłumaczyć się nie będę; truizmem jest powtarzanie, że nazizm i komunizm to tylko awers i rewers tej samej (złej) monety — skoro jednak nadal nie każdy dostrzega, że część mechanizmów władzy odkrytych kilkadziesiąt lat temu przez totalitarne reżimy nadal jest z powodzeniem stosowana przez rządy jak najbardziej demokratyczne (szczucie ludzi na siebie; szukanie wspólnego wroga; dziel & rządź; kij & marchewka), to nie pozostaje nic innego jak zachęcanie do czytania dobrych książek o złych ludziach — coś jak „Mao. Cesarstwo cierpienia” autorstwa Torbjørna Færøvika, czyli biografia Mao Zedonga, twórcy komunistycznego państwa chińskiego.

Zaczynając od początku: książka nie jest pełną biografią Mao, bo zaczyna się dokładnie w tym miejscu, które sugeruje tytuł, czyli w momencie ustanowienia „cesarstwa cierpienia” — czyli wejścia przez komunistyczne wojsko do Pekinu i objęcia przez (już blisko 60-letniego) komunistycznego satrapę władzy nad Państwem Środka. Młodość Mao, czasy partyzantki czy wojny z Japonią (która de facto po części była raczej wojną z republikańskimi władzami Chin) pojawiają się wyłącznie w charakterze retrospekcji lub dygresji.
Wskutek przyjęcia takiego kalendarium nie do końca widzimy mechanizmy kształtujące postawy życiowe dyktatora; troszkę szkoda, bo chociaż intelektualnie bliżej mu do Nicolae Ceaușescu niż Adolfa Hitlera (należy mieć należyty ogląd spraw: mimo braku formalnego wykształcenia Führer niewątpliwie był osobą… nie będę używał przymiotników — dość rzec, że niewątpliwie miał szerokie, wykraczające poza politykę i zbrodnię, zainteresowania — Mao interesowała tylko pusta władza, seks i… pływanie, które traktował jako sposób na podkreślenie siły, która znów miała podkreślić zdolność do sprawowania władzy; podobne podejście dziś prezentuje Putin) — to jednak być może moglibyśmy dojść do ciekawych wniosków (inna sprawa, że całkiem możliwe, iż w tamtych czasach życie takiej osoby w tamtym miejscu nie było tak dokładnie dokumentowane).
Coś bowiem musiało przecież wpłynąć na takie ukształtowanie Mao Zedonga, że do dziś jego nazwisko wiązane jest m.in. z:
- wielkim zrujnowaniem Chin, który to proces zaczął się zaraz po długoletniej wojnie z Japonią (której początek niektórzy nazywają prawdziwym początkiem II Wojny Światowej) — od zaangażowania w konflikt na Półwyspie Koreańskim, przez co nie 40 proc. budżetu z l. 1950-53 przeznaczane było na wydatki wojskowe, to jeszcze kasa szła na bezwartościowy sprzęt (złośliwie) dostarczany przez Stalina. W przyrodzie nic nie ginie: autor twierdzi, że właśnie koreańskie doświadczenia sprawiły, że po kilkunastu latach Mao nawet nie rozważał zaangażowania w Wietnamie (ciekawy jest opis rozmów Kosygina w 1965 r., który usłyszał, że Chiny zerwały ze Związkiem Radzieckim na „dziesięć tysięcy lat” (po negocjacjach Mao skrócił ten okres do lat stu), no i nie wyjednał zgody na przelot samolotów z zaopatrzeniem dla Wietnamu Północnego);
- chłód w stosunkach z kolebką światowego komunizmu zaczął się już za Stalina — pierwsza wizyta skończyła się nieomal skandalem, bo radziecki satrapa trzymał swego gościa w chłodnym dystansie. Nie przeszkodziło to jednak chińskim komunistom na wdrożenie wzorowanej na sowieckim planie kolektywizacji rolnictwa, która skończyła się (jak to kolektywizacja ma w zwyczaju) głodem;
- odpowiedzią Przewodniczącego na głód był Wielki Skok, który miał wyprowadzić kraj z rolniczego zacofania na wyżyny przemysłowego rozwoju. A ponieważ wszyscy komuniści zawsze mieli świra na punkcie wytapiania stali — hasłem Mao było budowanie (wszędzie) prymitywnych dymarek, do których wrzucano (wszystkie) metalowe przedmioty pozabierane z domów, aby… wytapiać z nich „stal”. W ten sposób biedny i głodny Chińczyk nie tylko nie miał co włożyć do garnka — po prostu nie miał garnka (ale państwo mogło podjąć rywalizację w statystykach produkcji surowca);
- doskonały kult jednostki: Przewodniczący był nieodmiennie portretowany w promienistej poświacie, a fetowany jak bóstwo lub cesarz (co zresztą na jedno wychodzi; Mao wiedział, że w istocie przeciętny Chińczyk potrzebuje cesarza, więc jeśli komuniści nie będą mieli swojego cesarza, to zabraknie im autorytetu niezbędnego do władania krajem), jednak niepowodzenie Wielkiego Skoku skończyło się taktycznym odejściem na drugi plan. Ten czas Mao poświęcił na wymyślanie dalszych posunięć (nie da się chyba tego nazwać „planowaniem”), w tym rozgrywki wewnątrz kierownictwa partyjnego — oraz rewolucji kulturalnej;
- rewolucja kulturalna to sztandarowy projekt maoizmu stosowanego — od odejścia od wszelkiej tradycji, poprzez zniszczenie wszystkiego, czym Chiny kiedykolwiek były (w tym także współrządzących, w tym Liu Shaoqiego, „prezydenta” ChRL) — aż do nieformalnego przekazania władzy bandom hunwejbinów. Ten eksperyment kosztował Chińczyków najwięcej: kilka lat chaosu potęgowanego przez niekontrolowane walki konkurujących ze sobą grup (działających jak gangi, z tym, że uzbrojone nie tylko w broń automatyczną, ale niekiedy nawet czołgi i artylerię), inercja władzy centralnej, dręczenie, terroryzowanie, torturowanie i mordowanie wielu tysięcy — plus szalone pomysły odwracające uwagę od istoty spraw (np. winą za głód próbowano obarczyć… wróble, zatem podrywani do walki z nimi ludzie wylegali na ulice, robiąc wielki hałas przez wiele godzin — by zamęczone ciągłym fruwaniem ptaki poumierały);
- czas rewolucji kulturalnej (1966-76) to także kolejny wielki głód i masowy kanibalizm — taki, gdzie wspięciem się na wyżyny humanizmu było zamienianie się na najmłodsze córki przez sąsiadów (by nie jeść własnych dzieci). W tym samym czasie Chiny oczywiście wydawały mnóstwo pieniędzy na budowę własnej bomby atomowej (co ciekawe obiecanego wsparcia odmówili im Sowieci) oraz na budowę wielkich arterii ulicznych (sygnalizacją świetlną sterowano ręcznie, z budek stojących na skrzyżowaniach, a o przejeżdżającym samochodzie informowano się telefonicznie);
- wracając do relacji ze Związkiem Radzieckim: jeszcze gorzej wyglądały one za Chruszczowa, którego Mao oskarżał o „rewizjonizm” i niszczenie komunistycznego dziedzictwa (dla Polaków bonusem rozdźwięku Moskwy i Pekinu było wsparcie udzielone Gomułce w Październiku 1956 r.) — i tak przez krótką wojnę graniczną na Ussuri (w 1969 r.) i umiejętnie podsycaną fobię wojenną (cały naród został zagoniony do kopania schronów — idealne dla zjednoczenia narodu wobec wspólnego wroga; inna sprawa, że Moskwa autentycznie miała sondować świat w sprawie wyprzedzającego ataku na chińskie instalacje nuklearne);
- konsekwencją czego był istny przewrót kopernikański w polityce międzynarodowej — czyli nieoczekiwane amerykańsko-chińskie zbliżenie (od wizyty Kissingera do wizyty Nixona), kiedy to za cenę dyplomatycznego „porzucenia” przez U.S.A. Republiki Chińskiej (aka Tajwanu) udało się doprowadzić do normalizacji stosunków między tymi państwami, co okazało się kluczowym elementem uzyskania równowagi w tamtym rejonie (Mao bardzo liczył na izolację ZSRS i wybicie się na przywództwo w bloku komunistycznym, ale tu znów pokrzyżowała mu szyki polityka odprężenia).
Trudno powiedzieć jakie żniwo ludzkie zabrał komunistyczny eksperyment pt. maoizm stosowany, według najśmielszych szacunków tylko podczas rządów Mao (czyli w latach 1949-76) zginąć mogło nawet 70 mln (nie licząc ofiar wojen), co niewątpliwie stawia go na czołowym miejscu zbrodniarzy wszech czasów. Jednakże mimo zrehabilitowania wielu z nich (oraz odejścia od wielu dogmatów ideologicznych) obecne władze chińskie nadal stoją murem za Mao…
Wracając do samej książki: warto czytać wartościowe rzeczy, nawet jeśli traktują o tematach, które w świecie idealnym nigdy nie powinny mieć miejsca. Choćby po to, by pamiętać, że paradoksalnie wszystkie najbardziej zbrodnicze reżimy powstały zaraz po okresie takiego rozwoju cywilizacyjnego, który uważano, że raz-na-zawsze skończy z brutalnymi metodami rozwiązywania wszystkich problemów…