Czasem mi się wydaje, że zrobić banalny film — w taki sposób, żeby się mógł podobać — jest naprawdę trudno, trudniej, niż zrobić dobry film o ważnych rzeczach. To zdanie świetnie udało się twórcom kinowego musicalu „Mary Poppins powraca”.
Fabuła… Fabuła właściwie jest o niczym (toć to Disney), lecz przecież nie o fabułę — ani chyba nawet nie o Mary Poppins (nianię, która rodzinie Banksów wręcz spada z nieba, przy czym jak sam tytuł wskazuje jest to powrót po latach — przyznam, że postaci tej nie znałem, bo chyba nie jestem targetem) i jej specyficzne podejście do życia — chodzi.
Ani nawet o Emily Blunt, której rola (dość sztywniacka) wcale nie pozwala na rozwinięcie aktorskich skrzydeł (o niebo lepsza była w „Sicario”).
Natomiast patrząc na rzecz z perspektywy gatunku, mamy tutaj chyba wszystko, czego należy oczekiwać i wymagać: jest dowcip, jest poetycka umowność, jest morał — no i są fajne piosenki (może nie takie, które będą leciały w radiu na okrągło, ale naprawdę fajne) — a zwłaszcza świetna choreografia (bardzo podobały mi się sceny z latarnikami na rowerach).
(Momentami sobie wyobrażałem jak by to zrobił wrocławski Teatr Capitol — i wychodziło mi, że daliby radę na luzie.)
Aha, film jest zdecydowanie dla dzieci, więc nie mieszkajcie — wyjdźcie ze swoich mieszkań ze swoimi dziećmi, śmiało pójdźcie na „Mary Poppins powraca” do kin, bo warto (ja byłem z Małżonką, też się podobało ;-)
U mnie mocne 6,5/10 — byłoby więcej, gdybym był dzieckiem (ale dzieckiem będąc wolałem przecież inne bajki…)