Cóż to za czasy, by tydzień po niekłamanym zachwycie nad filmem, którego kreatywność jest równa jakiemuś „Na Wspólnej” trafić na dzieło wymagające po stokroć większej wyobraźni, reżysera, któremu tej wyobraźni niewątpliwie nie brakuje — i wyjść z kina przez grzeczność powstrzymując się od poziewania.
Tak, byliśmy w kinie na filmie „Glass”.

W skrócie, lecz nie paląc: czy któryś z P.T. Czytelników pamięta „Osadę” Shyamalana? Podobał się? Ja pamiętam i się podobał, wiem nawet co mi się w nim podobało — ta jego zaskakująca nieoczywistość, kiedy okazało się, że rzecz jest jak najbardziej oczywista (wcześniej był „Szósty zmysł” i to było jeszcze lepsze).
Tymczasem w swoim najnowszym dziele reżyser bierze się za temat super-bohaterów, aby odrzeć ich z tajemniczej mocy, stawia odważną tezę, że to po prostu ludzie, którym na tyle mocno się coś przywidziało, że ich miejsce jest w szpitalu psychiatrycznym (vide Bruce Wayne) — aby w końcówce roztłuc ten obrazek w drobny mak rzucając hasło, że paranienormalni są wśród nas i tylko oczekują na hasło…
Poza tym wszystko w jak najlepszym porządku: przechodzący samego siebie James McAvoy w rolach głównych, Bruce Willis jak za najlepszych lat (jakby przeniesiony wprost z planu „Życzenia śmierci”), do tego demoniczny Samuel L. Jackson (tylko nieco gorszy siebie w „Kingsman: tajne służby” — czego jeszcze chcieć?
Ano właśnie: tym razem trudno powiedzieć, iż czegoś zabrakło, bo akurat było jakby za dużo — i ta właśnie oczywistość film zabiła (a ja mam nadzieję, że moja owijana w bawełnę recenzja nie zabiła przyjemności oglądania filmu, jeśli oczywiście ktoś po jej lekturze się zdecyduje).
U mnie zaledwie 6/10 — byłoby więcej, gdyby było mniej (w scenariuszu).