Czy tańczyliście kiedyś z diabłem w świetle księżyca? Pytam nie bez kozery, bo ponoć Christian Bale (odtwórca głównej roli w świetnym filmie „Vice”) miał powiedzieć, że rola o tyle przyszła mu z łatwością, że przygotowując się do niej inspirował się szatanem.
Zaczynając od początku: pełnienie urzędu wiceprezydenta U.S.A. oznacza, że jest się praktycznie pozbawionym formalnym wpływów — rola wiceprezydenta właściwie sprowadza się do przewodniczenia Senatowi (z możliwością oddania głosu wyłącznie w przypadku równowagi głosów) oraz oczekiwania na „ten dzień” (chyba najwięcej wiceprezydent mógł do czasu, póki był szefem opozycji w gabinecie — ale to skończyło się wraz z 12 poprawką do konstytucji). Co innego jednak — przynajmniej tak przekonuje nas film — jeśli urząd ten obejmie osoba bezwzględna, demonicznie przebiegła oraz opętana pewnego rodzaju obsesją; w przypadku Cheneya obsesją taką miała być koncepcja jednoosobowej władzy wykonawczej (nie chodzi przy tym o fakt, że egzekutywa jest jednoosobowa, zaś gabinet prezydencki nie jest „radą” — prezydent może zarządzić głosowanie nad swoim pomysłem, w którym 100% głosów padnie na „nie”, a następnie podejmie decyzję na „tak” — raczej o teorię prawną, iż wszystko co uczyni prezydent jest legalne plus pomniejszenie zasady advice & consent).
Tu na scenę wkracza film Adama McKaya (tego od „Big Short” — wydaje mi się, że zobaczywszy „Vice” zaczynam rozumieć tamten film!), który w stylu Michaela Moore (ale dziesięć razy mniej łopatologicznie i z pięćdziesiąt razy większym stylem i wdziękiem) przedstawia kulisy władzy w Waszyngtonie — albo przynajmniej to jak on je widzi. W tej operacji naprawdę świetnie sprawdza się Christian Bale (który chyba pozazdrościł Churchillowi Gary’ego Oldmana) oraz cała reszta towarzyszących mu postaci z piekła rodem.
Tezy, jak przystało na film z tezą, są śmiałe (i nieweryfikowalne): począwszy od tego, że Cheney w pewnym sensie „wrobił” GWB we własną wiceprezydenturę (przypomina mi się nieczytana książka z pt. „kto stał za Hitlerem?”), poprzez quasi-pucz z 11 września 2001 r., który Cheney wykorzystał do wejścia w buty prezydenta oraz dowód na to, że to Cheney z Rumsfeldem przy okazji różnych przekrętów „wymyślili” ISIS. (O tym, że reżyser skorzystał z możliwości jakie daje mu licencia poetica przekonują znawcy tematu, przekonując, że Cheneyem kierował wewnętrzny popęd do władzy, a nie przedsiębiorcza żona.)
Poza tym film jest naprawdę świetnie zrobiony: wartko, dowcipnie, momentami surrealistycznie (postać narratora; pierwsze napisy końcowe pojawiają się w jego połowie — bo gdyby demon z Wyoming wybrał opcję na szczęśliwe życie biznesmena, film kończyłby się w okolicach 1993 r.; nie wiedząc o czym małżonkowie mogli rozmawiać w kluczowym momencie — wkłada im w usta Szekspira), praktycznie nie ma chwili przestoju czy dłużyzny, chociaż nie jest to przecież film akcji.
U mnie naprawdę mocne 8,5/10 — plus za temat i jego twórcze rozebranie, za quasi-dokumentalną i mocno publicystyczną konwencję; minusem jak zawsze jest brak dowodów (80% scen powinno być opatrzonych przypisem i odesłaniem do źródła — w przeciwnym razie jednak nie uwierzę, że Cheney był po prostu amerykańskim Berią) — jednak uważam, że film naprawdę może się podobać, chociaż obawiam się także, że niekoniecznie osobom, które są raczej ponad ten cały polit-cyrk (nawet jeśli jest już pokryty lekką patyną).