O tym, że góry są dla wszystkich — ale nie są dla każdego

Miesiąc przerwy od gór to dostatecznie dużo, żebym zaczął łowić wszystkie mądrzejsze lub głupsze njusy związane z wyczynami niektórych współobywateli na wysokościach — takich njusów jest coraz więcej, część mrożących krew w żyłach, część budzi uśmiech politowania (czasem też się wkurzam), pomyślałem sobie, że przeleję moje przemyślenia na klawiaturę, zawsze będzie troszkę weekendowego bicia piany.
Czyli kilka akapitów o tym dlaczego góry są dla wszystkich, ale na pewno nie są dla każdego — na przykładach z życia wziętych.


góry dla wszystkich nie każdego
Zimą opady śniegu nie powinien nikogo dziwić lub zaskakiwać, ich prawdopodobieństwo i intensywność w terenie górskim rośnie lawinowo — mnie nadal dziwi i zaskakuje, że wielu obywateli jest zdecydowanie ponad to… (fot. Olgierd Rudak, CC-BY-SA 3.0)

W ostatnich dniach zmroziły mnie dwa niebywałe zdarzenia:

  • (przypadek „A”) kilka dni temu jakiś znany pan ze swoim psem (bodajże bokserem) wybrał się w kierunku Śnieżki, jednak w okolicach Równi pod Śnieżką zaskoczył go śnieg i mróz, zatem schował się w strażnicy WOP (u mnie w głowie nadal nie ma czegoś takiego jak „Dom Śląski”, zaś pewnego spędzonego tam w czasach studenckich Sylwestra nie zapomnę nigdy). Po jakimś czasie okazało się, że pieskowi zmarzły uszka, nie mógł iść dalej, nie mógł wracać, więc ów znany pan wezwał na pomoc GOPR, zaś zarejestrowaną przejażdżkę (w toboganie? skuterem?) opublikował w internetach;
  • (przypadek „B”) nieco wcześniej grupka turystów została odcięta od świata w tatrzańskim schronisku (w „Piątce”) — wytrzymali 2-3 dni, po których „zagrozili, że będą schodzić” (tak podwały media), przeto TOPR zdecydował się wysłać po nich śmigłowiec, który bezpiecznie dotransportował ich w dolinę.
art. 2 pkt 7 ustawy o bezpieczeństwie i ratownictwie w górach i na zorganizowanych terenach narciarskich
Ilekroć w ustawie jest mowa o:
7) ratownictwie górskim — rozumie się przez to organizowanie i udzielanie pomocy osobom, które uległy wypadkowi lub są narażone na niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia w górach oraz transportowanie zwłok z gór;

(Teraz kluczowy disklajmer: nie było mnie tam, zaś teks ma charakter felietonu, toteż jego celem jest przekazanie mojego własnego, subiektywnego i być może wyolbrzymionego, stanowiska.)

No więc w mojej subiektywnej i złośliwej opinii w obu przypadkach źle się stało — nawet nie dlatego, że akcja została przeprowadzona w sytuacji, która nie odpowiada temu, co prawo mówi o celach ratownictwa górskiego (pomoc ofiarom wypadków i osobom narażonym na niebezpieczeństwo, także transport i ewakuacja, art. 6 pkt 4-5 ustawy) — ale dlatego, że z takim podejściem nikt się niczego nie nauczy, więc ludzie nadal będą traktować GOPR i TOPR jako kolesi, których można wezwać — bo obtarły buty, bo jest zimno, bo spadł śnieg, bo daleko do domu…

Przeanalizujmy na trzeźwo (acz nadal subiektywnie) oba przypadki:

  • przypadek „A” — ratownicy ruszyli na pomoc mężczyźnie, który spokojnie siedział w schronisku górskim — bezpiecznie położonym, na olbrzymiej płaśni, w dodatku zlokalizowanym o góra pół godziny spaceru od Kopy (gdzie jest stacja górna kolejki do Karpacza); jeśli kolejka już nie wozi, to zejście stamtąd nie powinno zająć zdrowemu byczkowi więcej niż 4-5 kwadransów (owszem, po drodze jest Biały Jar, ale o zagrożeniu lawinowym tamtego dnia nie było mowy); ba, nawet z relacji nieszczęsnego turysty wynika, że czuł się dobrze i mocny, więc u licha śmiało mógł skorzystać z własnych nóg! (tak, wiem, że chodziło o boksera, któremu „zmarzły uszka” — ale u licha, cokolwiek nie mówić o psach, to był pies (bokser, nie łysy meksykański), jego szlag nawet przy -20 st. nie trafi!); warto zauważyć, że nie ma informacji o tym, iżby tego dnia w Karkonoszach zdarzył się jakiś kataklizm, a pomocy udzielono wielu osobom — wychodzi na to, że sprawa była czysto indywidualna (niechby się zatem okazało, że GOPR był wzywany przez telefon, bez bezpośredniej możliwości analizy zdarzenia — to by się chyba kwalifikowało jako wykroczenie wprowadzenia w błąd ratowników GOPR w celu wywołania niepotrzebnej czynności, art. 66 par. 1 pkt 1 kw);
  • przypadek „B” — helikopter wysłano na ratunek grupie ludzi, którzy bezpiecznie siedzieli w schronisku górskim, w którym zdaje się nie brakowało jadła ani opału — zaś zapewne jedyny ich problem polegał na tym, że to był już drugi dzień niespodzianki, więc pewnie goniły ich jakieś dedlajny i inna korposzitoza. Zamiast wysyłać helikopter TOPR-u, ich chlebodawcy mogli złożyć się na nosiča, który wtargałby im laptopy, mogliby w spokoju siedzieć, wypełniać tabelki, etc. etc. Tymczasem nieszczęśni turyści zagrozili próbą zejścia — która rzeczywiście mogłaby się skończyć zagrożeniem dla ich zdrowia i życia — więc ktoś uległ owemu szantażowi… (Zabawne, bo w tym samym czasie od świata odcięło także schronisko w Moku — spodziewałbym się, że będzie to znacznie bardziej przypadkowa grupa (raczej tych, którzy nie zdążyli na ostatniego konia), a jednak media podawały, że tam bawili się świetnie i nikt nie czynił z tego powodu tragedii — zdaje się, że dzień później wrócili o własnych siłach, cali i zdrowi).

Jaki mamy zatem morał z perspektywy prewencji ogólnej? Obawiam się, że żaden, bo nawet nie taki, żeby ktoś bez przygotowania nie drapał się tam, gdzie go nie swędzi (nb. podejście pod Śnieżkę i wycof, w przypadku młodego i zdrowego mężczyzny, a nawet psa, nie wymaga żadnego przygotowania!). Natomiast wydaje mi się, że jestem pewien, że w pamięci trwałej społeczeństwa pozostanie taki oto obraz: idziemy w góry, jak się nam nie uda, albo się zmęczymy, albo będzie nam zimno, zadzwonimy po ratowników, oni nas uratują — za friko, bo to są ratownicy. (Jakiś czas wcześniej uśmiałem się opowieścią o jakimś turyście eksplorującym Beskidy na pograniczu ze Słowacją — zszedł na południe, zmęczył się, więc skontaktował się z GOPR, jak się dowiedział, że za granicą musi mieć kasę, dał radę wejść na grzbiet po własnych śladach, gdzie już czekali nań nasi — czyli Polak potrafi, byle zrozumiał ile kosztuje alternatywa).

W ten sposób uczymy obywateli braku zaradności, odpowiedzialności — przy okazji bezwstydnego żerowania na podatniczej kieszeni — pozwalając zapomnieć, że chociaż góry są dla każdego, to jednak nie są dla wszystkich.

PS Pomysł na ten felieton powstał jakiś czas temu, po wymianie korespondencji z jednym z P.T. Czytelników, w której wyraziłem się dość jasno o tym co ja myślę o płatnych wyprawach górskich (tych z cyklu „chciałeś wejść na Mt. Blanc, ale merde o tym wiesz, więc zapłać nam, my spróbujemy cię tam wprowadzić”). Miałem skrobnąć kilka zdań jakoś w okresie przed-wakacyjnym, ale skoro już jestem przy temacie, to jadę dalej.

A mianowicie: uważam, że takie imprezy (komercyjne wyprawy na Everest, pół-towarzyskie wypady w Kaukaz, etc. etc.) czynią więcej szkody niż pożytku — oczywiście uczestnikom, od których bardzo często nie wymaga się właściwie niczego więcej niż przelewu (nie sprawdza ich doświadczenia, nie bada wydolności). Jadąc w dobrej wierze liczą na to, że organizator zna się na rzeczy — i ponoć wcale nie tak rzadko potrafią się srodze przeliczyć na swej naiwnej wierze, bo albo organizator nie nauczył chodzenia w rakach, albo nie zdecydował się spiąć liną w niebezpiecznym miejscu, albo w ogóle okazał się amatorem i partaczem…
(Natomiast rzecz jasna nie mam nic przeciwko organizowaniu tego rodzaju wypadów turystycznych, oczywiście pod warunkiem, że w przypadku poważnych inicjatyw zabawa odbywa się na jasnych warunkach: po weryfikacji doświadczenia górskiego uczestnika, sprawdzeniu jego zdrowia i wydolności — i z zagwarantowaniem realnego wsparcia i zapewnienia bezpieczeństwa.)

Feler właśnie w tym, że sprzyja to pojawieniu się w górach (innych niż Stołowe czy nawet jakże ekstremalne Karkonosze) osób kompletnie przypadkowych, kompletnie nieprzygotowanych — które niestety pokładają zaufanie w nierzadko kompletnie przypadkowych i nieprzygotowanych „ćwierćprzewodnikach”, co sprzyja medialnym nieszczęściom.

Skąd to zjawisko? Ano chyba właśnie z potrzeby bycia najzajebistszym i robienia najzajebistszych rzeczy (polecam bardzo dobry tekst „Każdy wszystko może” autorstwa Piotra Czmocha) — już nie można po prostu przejść Orlej Perci, trzeba ją łyknąć w niecałe dwie godziny; już nie warto po prostu połazić po górach, które są w zasięgu rozumu, trzeba pojechać w takie, w których nie było więcej niż dwóch kolegów z pracy; już nie chodzi o to, żeby miło i fajnie spędzać czas, trzeba robić to w sposób naj-naj.
A że nie każdemu starcza sił, wytrwałości lub głowy na zorganizowanie czegoś we własnym zakresie — będzie albo płacił, albo (każdy ma swój Everest) ośmieszał się w internetach zjeżdżając „ratownikiem” spod Śnieżki. Zapominając, że chociaż góry są dla każdego, to jednak nie są dla wszystkich.

subskrybuj
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

20 komentarzy
Oldest
Newest
Inline Feedbacks
zerknij na wszystkie komentarze
20
0
komentarze są tam :-)x