Słysząc „hitleryzm” lub „nazizm” myślimy o Hitlerze — podobnie jak „stalinizm” kojarzy się z osobą Józefa Wissarionowicza Dżugaszwilego. Tymczasem (dość smutna) prawda jest taka, że chociaż mówimy o totalitarnym kulcie jednostki — żadna z tych jednostek nie byłaby Wielkim Przywódcą, gdyby nie banda pomagierów (prawda ta jest o tyle smutna, że zadaje kłam tezie, że śmierć Jednostki potrafiłaby zmienić historię — popatrzcie choćby na Koreę Północną…).
Jednym z takich pomagierów był Martin Bormann, którego osobie poświęcona jest adekwatnie zatytułowana książka „Bormann. Pierwszy po bestii”, której autorem jest Volker Koop.
Dlaczego właśnie Martin Bormann, taki szary i cholernie nieciekawy facet (nie dorastający, co tu ukrywać, do pięt ani Hitlerowi, ani nawet Goebbelsowi), określany jest jako pierwszy po bestii? Rzecz właśnie w roli, którą pełnił on w aparacie hitlerowskiego państwa: otóż po tajemniczym locie Rudolfa Heßa (tajemniczym, bo nie dość, że nie do końca wiemy jaki był jego cel i czy aby rzeczywiście zastępca Führera nie wypełniał jego rozkazów — to potwierdzenia, że naprawdę był to Heß doczekaliśmy się dopiero kilka tygodni temu, por. „DNA study debunks Rudolf Hess impostor theory”) prawą ręką Wodza został Bormann — formalnie jako szef kancelarii NSDAP, w praktyce jako znienawidzony nad-minister i wice-Hitler, przed którym drżeli, choć go zgodnie nienawidzili, wszyscy dostojnicy nazistowskich Niemiec (stanowisko zastępcy zostało zniesione).
A poza tym Martin Bormann był:
- klasycznym rasistowskim szajbusem, który jeszcze w czerwcu 1944 r. żądał od „naukowców” ustalenia drzewa genealogicznego własnego rodu (traf chciał, że widział siebie jako potomka hugenockiego rodu Mennongów, więc dokumenty były we Francji, w której w tamtym czasie nie było tak dobrych warunków do kwerend tego rodzaju);
- zwykłym człowiekiem, który nie tylko bardzo kochał swoją żonę (zachowało się sporo listów), ale też nie cierpiał własnego brata, też nazistowskiego aparatczyka (ze wzajemnością, Albert Bormann, który dożył 1989 r., do końca życia nie chciał słyszeć ani rozmawiać o możnym bracie);
- pierwszym przydupasem Führera, począwszy od przebudowy Berghofu i osobistego zaangażowania w obsadę wszystkich stanowisk w rezydencji, poprzez udawanie wegetarianina, aż do wiernej służby w roli cerbera decydującego z kim Hitler będzie, a z kim nie będzie rozmawiać;
- asystentem finansowym Führera i całego ruchu nazistowskiego, który w 1932 r. wymyślił obowiązkowe ubezpieczenie od wypadków dla wszystkich członków NSDAP (oczywiście wpływy ze składek były wyższe niż kwoty odszkodowań), zaś od 1933 r. nakazał poczcie, która musiała drukować znaczki z podobizną Hitlera, płacić za wykorzystanie jego wizerunku…
- pierwszym biurokratą III Rzeszy i brunatną eminencją: zwykle wystarczało, że Führer bąknął słówko (albo wysłuchał tego, co Bormann miał mu do powiedzenia) — i na tej podstawie powstawały kluczowe akty prawne (pamiętajmy, że formalnie ostatnie posiedzenie rządu, któremu szefował Hitler, odbyło się na początku 1938 r., podobnie fasadową rolę pełnił Reichstag). Regulaminy, okólniki i zarządzenia produkował taśmowo do samego końca, szczegółowo normując właściwie wszystko;
- ciekawe, że to jego upór ostatecznie pozwolił wyrugować „pismo niemieckie” (szwabachę, etc.), którą uważał za „pismo żydowskie” (pamiętam, że Goebbels sobie przypisywał te zasługi);
- bardzo zatwardziałym wrogiem kościołów i religii — czym denerwował nawet swoich (równie nienawidzących wiary) towarzyszy; Goebbels uważał, że owszem, będzie trzeba to wszystko zniszczyć, ale po wojnie, zaś dopóki ona trwa, nie można dodatkowo antagonizować Niemców (taka dygresja: hitlerowcy zakazali pojedynkowania się, ale sam Hitler miał powiedzieć, że dopuściłby pojedynki „między duchownymi oraz między prawnikami”;
- jedyną religią, której nie dotykały represje był… islam, przy czym nie chodzi tylko o próby sformowania muzułmańskich dywizji Waffen-SS, ale też o przyjęcie, że przechodzący na religię Proroka mogą pozostać członkami NSDAP. Niewykluczone, że islam był wyżej ceniony ze względu na poligamię, która pasowała przecież do instytucji Lebensbornów;
- wiecznym intrygantem, który jeszcze w kwietniu 1945 r., już w berlińskim bunkrze, cały czas manipulował Hitlerem — przeciwko Goeringowi (za próbę „obalenia”Führera), Himmlerowi (za sondowanie aliantów w/s kapitulacji) i całej reszcie.
Ot taki miałki i nieciekawy typ, który właśnie dzięki temu daleko zaszedł — aby jako ta brunatna eminencja pociągać za wszystkie sznurki z cienia Hitlera.
Niestety świat jest pełen takich osób, o czym zawsze warto pamiętać — a żeby wiedzieć o czym pamiętać, warto czytać.