Tak, wreszcie udało się obejrzeć „Free Solo” w kinie; nie, to nie jest kolejna disnejowska przypowieść o uwolnieniu Hana Solo; tak, to jest świetny film; nie, to nie jest film dla każdego.

Mało jest nudniejszych książek (z tych, które czytałem, a sporo takich przeczytałem), niźli książki o górskiej tematyce: niekończące się opisy podejścia z obozu pierwszego do obozu drugiego, dźwigania ciężkich plecaków, poręczowania, składania depozytów, schodzenia do bazy, łapania aklimatyzacji… W sumie wystarczy troszkę takiej literatury by mieć wyobrażenie, że wspinanie się w górach wysokich musi być straszliwie nudne. Co innego jeśli mowa jest o wspinaniu się na granitową, ździebko wyższą od naszej Świnicy, kopułę El Capitan — samemu i bez asekuracji…
Zaczynając od początku: porzućcie wszelkie nadzieje, którzy pamiętacie takie dzieła jak „Cliffhanger” czy „K2”, znacznie lepiej jeśli przypomnicie sobie „Krzyk kamienia” — po części dlatego, że przecież słuchając to co Alex Honnold ma nam do powiedzenia (i widząc jak on to mówi) momentalnie przychodzi nam do głowy Kaspar Hauser.
No właśnie: „Free Solo” jest filmem dokumentalnym o wspinaniu się — samojeden i bez prawa do najmniejszego błędu (co to oznacza? nadal brzmią mi w głowie słowa Tommy’ego Caldwella: że to jak walka na poziomie złotego medalu olimpijskiego — ale jeśli nie zdobędziesz tego złota, to giniesz) na jedną z najtrudniejszych ścian, dotąd zdobywaną w klasycznym stylu big wall. Alex Honnold klasyki nie lubi — od zawsze był introwertycznym odludkiem, więc niełatwo było mu zacząć się wspinać z kimś — natomiast lubi mocne wrażenia (z MRI wynika, że jego ciało migdałowate, odpowiedzialne za odczuwanie strachu, jest „mało aktywne”), więc wspiąwszy się na ileś tam ścian free & solo, decyduje się zmierzyć z blisko 1000-metrowym monolitem El Capitana.
Dla jasności: to nie jest tylko film o wspinaniu się, ani nawet film o górach; widoczków niewiele i raczej w tle lub jako podkładka pod infografikę, mało kto zachwyca się pięknem Yosemite, nie musimy także wysłuchiwać dywagacji o sprzęcie, butach, kaskach (wspinając się w tym stylu kask potrzebny wszakże nie jest). Owszem, wiele ujęć pokazuje Honnolda patentującego poszczególne sekwencje (do przejścia Freeridera przygotowywał się miesiącami), ale główny ciężar położony jest na człowieka i jego relacje z ludźmi.
Te natomiast są… zadziwiające. Niewątpliwie podejmując takie wyzwanie nie można myśleć za dużo o ryzyku, jednak jeśli już o nim mowa, chyba mało kto zdecydowałby się na beznamiętną i ultra-egoistyczną uwagę (do własnej dziewczyny, skądinąd sprawiającej bardzo sympatyczne wrażenie Sanni McCandless; skądinąd w filmie nie pojawia się informacja, że jest ona z wykształcenia psychologiem) w stylu „cieszę się, że się obawiasz, że może mi się coś stać; nic na to nie poradzę”. (Ale może to jest umiejętność hiper-racjonalizacji wszystkiego: na wieść o śmierci Ueli Stecka szalony geniusz tym swoim beznamiętnie monotonnym głosem rzuca, że to chyba nie był jego dzień…).
Co pcha, ciągnie, wiedzie Honnolda do tak niebezpiecznej formy wspinaczki? Twórcy filmu wyjaśnienia nie znają, nie zna jej sam bohater — ale podpowiedzi można szukać, a jakże, w młodych latach Honnolda: ojciec cierpiący na zespół Aspergera matka, która (po francusku!) zwykła mawiać, że zawsze wszystko może zrobić bardziej.
Słowem: świetny, naprawdę świetny film, nie tylko dla miłośników gór i górskiej aktywności wszelkiej maści — wszakże Honnold mógłby równie dobrze być szefem korporacji realizującym się wyłącznie w zdobywaniu kolejnych szczytów wykresów — który naprawdę warto zobaczyć.
U mnie mocne 9,5/10 — plus napięcie rodem z thrillera (jasne, niby lepiej to jest zrobione w „Mission Impossible”; jasne, pamiętam, że Tom Cruise potrafi wykonać skok HALO), za scenariusz życiem pisany, za dowcip (seans kilkanaście razy przerywany jest salwami śmiechu — choć nie wiem czy to efekt auto-ironii czy oderwania od życia głównego bohatera), za prawdziwe pokazanie różnych emocji — i za zdecydowanie zdystansowane podejście twórców filmu do głównego bohatera (to nie jest panegiryk o supermanie nakręcony na klęczkach).
Jeśli jeszcze będzie w kinach (jeśli przemknięcie 14 marca przez jedną z sieci nie było epizodem), warto się przejść.