Krótko i na temat: nie trafilibyśmy do kina na film „John Wick 3. Parabellum”, gdyby nie makabryczna posucha. Jednak nie byliśmy w kinie od dwóch miesięcy (czyli od genialnego „Free Solo”), więc trzeba było coś z tym zrobić.
No i gdyby mi gdzieś nie mignęło, że jest to film o psach.

W pewnym skrócie: z nie do końca jasnych przyczyn świat się zawziął na biegnącego kaczym krokiem faceta w garniturze zdjętym z Elwooda Bluesa. Uciekając przed zabójcami (i zabijając ich na pęczki), dociera do Zośki, która ma dwa świetnie wyszkolone owczarki belgijskie malinois; maliniaki pomagają facetowi wydostać się z jeszcze jednej opresji, ale czas nagli, więc kobieta z psami odjeżdża kradzionym Range Roverem, a John Wick zasuwa dalej.
Słowem: w filmie dzieje się naprawdę dużo, momentami bardzo brutalnie (ale przy tym widowiskowo — sceny walki momentami jak z „Wejścia Smoka”, a momentami jak z… Bonda), ale nie do końca wiadomo po co. Jeśli problem w tym, że osobiście nie znamy wcześniejszych dzieł, to jednak uważam, że twórca mimo wszystko powinien tak opowiadać, by nawet niezorientowany odbiorca nie czuł się zagubiony. Film mogłyby uratować malinoisy (podobnie jak Wicka i Sofię), ale cóż z tego, skoro fotosy przekłamują rzeczywistość — scen pokazujących co te psy potrafią nie ma na tyle dużo (jakby malinoisy umiały mówić, mogłyby zdjąć z Keanu Reevesa część ciężaru tych scen).
Kompletnie nie jestem targetem, więc u mnie słabe 6/10: plusy za widowiskowy pokaz zdolności obronnych owczarków belgijskich, naprawdę bardzo wartką akcję oraz pewnego rodzaju umowność; olbrzymim minusem filmu jest to, że wygląda on po prostu jak jedna wielka pokazówka scen walki, efektów specjalnych i umiejętności kaskaderów, aż do zatykającej oczy monotonii — ale być może za minus odbieram właśnie to, o co chodziło?