A skoro tak się tego lata porobiło, że więcej siedzimy, niż łazimy — to nie ma się co dziwić, że czytam więcej książek. Odmóżdżam się przy kryminałach (niestety większość z nich to kiepścizna, gorzej, że nierzadko trafia się totalna grafomania) — a odmóżdżać trzeba, choćby po tym jak przejdzie się przez biografię pewnego afrykańskiego watażki: Jean-Pierre Langellier, „Mobutu”.

Dla niewtajemniczonych: Joseph-Désiré Mobutu dziennikarz przeistoczony w żołnierza i pułkownika, któremu wskutek podstępu, nieudolności rządów Lumumby i poprzez dwa udane pucze udało się zostać przywódca afrykańskiego państwa Kongo, aby sprawować w nim dyktatorską władzę przez trzy dekady z haczykiem. Władzę na tyle dyktatorską, że nie tylko mógł zmienić jego nazwę (na Zaïre), ale też zmusić mieszkańców powszechnej zairyzacji: odrzucenia europejskich imion przez czarną ludność (wówczas sam nazwał się Mobutu Sese Seko) i europejskich strojów (zakaz krawatów i marynarek, lansowanie abacostów). Okres jego rządów to historia systematycznego i dość spektakularnego upadku tego olbrzymiego i bogatego w zasoby naturalne państwa — od zgrozy okresu prywatnej kolonii króla Belgów Leopolda, poprzez rujnujący belgijski kolonializm, poprzez labilny okres Lumumby, aż do skorumpowanego i oszalałego reżimu, który wyłącznie dzięki umiejętnemu manewrowaniu na scenie międzynarodowej utrzymał się u sterów tak długo.
Tego wszystkiego rzecz jasna można dowiedzieć się ze świetnej „Opowieść o zrujnowanym kraju”, Davida Van Reybroucka — zaś w mocno syntetycznej i nie tak ciekawej formie przeczytać w recenzowanej „Mobutu”, która powinna skupiać się na osobie głównego bohatera, ale nie pomija także tła historycznego i politycznego: sporów (po części plemiennych), które wybuchły równocześnie z zaskakującym (troszkę „podrzuconym” przez Belgów) uzyskaniem niepodległości, secesją pełnej bogactw naturalnych Katangi, zagrożeniu interwencji Związku Radzieckiego (pomijanym katalizatorem niektórych wydarzeń jest prośba o wsparcie, z jaką zwrócił się Lumumba) — aż do pełnych biedy, przelanej krwi, szamanizmu oraz niebywale usystematyzowanej korupcji (Mobutu traktował budżet państwa jak prywatny portfel — np. codziennie na stole były świeże małże z frytkami — a przywożono je specjalnym samolotem, prosto z Europy; do prania w Europie fruwała natomiast odzież dyktatora) czasów „lamparta”
Czy zło musi odejść wraz ze złym? Przypadek Mobutu — którego w 1997 r. zmiotły wydarzenia będące odpryskiem rzezi w sąsiedniej Rwandzie — dowodzi, że wcale nie. Nie chodzi nawet o to, że udało mu się wydostać z Zairu (zmarł śmiercią naturalną kilka miesięcy później) — mam na myśli raczej fakt, że utrącenie Sese Seko spowodowało lawinę kolejnych wypadków, z których konsekwencjami Kongo (dziś już znane jako Demokratyczna Republika Konga) boryka się do dziś — warto przypomnieć, że niedawne objęcie władzy przez Félika Tshisekediego też nie obyło się bez konfliktów…
Tak czy inaczej dla mnie wniosek jest prosty: strzeż nas, Latające Spaghetti (jeśli rzeczywiście istniejesz!) przed różnorakimi wizjonerami, którzy chcą nas uraczyć swoimi koncepcjami ulepszenia rzeczywistości — życie jest znacznie prostsze i łatwiejsze, jeśli każda zmiana następuje ewolucyjnie (rewolucji precz).