Przyznam się P.T. Czytelnikom do jednej słabości: nawet gdybym bardzo chciał, nie umiem się przyczepić do żadnego z filmów, który wyszedł spod pióra i krzesełka Quentina Tarantino. Od „Wściekłych psów” i „Pulp Fiction”, poprzez obie części „Kill Bill”, aż do „Bękartów wojny”, „Django” i „Nienawistnej ósemki” …wydawać by się mogło, iż każdy twórca z czasem osiada na laurach, a tymczasem Tarantino, choć nadal każe długo czekać na kolejne dzieło, czasu nie marnuje… a tu na ekranach kin mamy już „Pewnego razu… w Hollywood” — bodajże najmniej tarantinowski film wśród wszystkich jego utworów.
W skrócie i nie paląc: oglądając „Pewnego razu… w Hollywood” miałem wrażenie, że Quentin Tarantino postanowił zdążyć z jakimś podsumowaniem, rozliczeniem — nawet jeśli nie swojej twórczości, to swojego hołdu wobec popkulturowego kina (z życiorysu reżysera wiadomo, że praktycznie wychował się na sali projekcyjnej, oglądając głównie rzeczy kiepskie i takie sobie). Ten nurt rozliczeniowy snuje się i snuje przez ekran wraz z głównymi bohaterami — drugorzędnym aktorem Rickiem Daltonem, który czuje, że czas na zrobienie prawdziwej kariery umyka oraz Cliffem Boothem, jego stunt-double i najlepszym kumplem, który ma mniej do stracenia, ale też i szans jakby jeszcze mniej. Aha, jest też kawałek hollywoodzkiego światka, w tym Sharon Tate (na ekranie pojawia się także Roman Polański, bodajże w trzech scenach, wypowiada nawet jedno zdanie).
Mniejsza z tym; taka dość niespieszna jak na Tarantino — ale to wcale nie oznacza, że nieciekawa — akcja toczy się przez 5/6 filmu, aby w ostatnich dwudziestu minutach…
…Kiedy do akcji wkracza gang Mansona wszystko wraca na właściwe tory, czyli mamy tego Tarantino, na którego wszyscy czekali — dość rzec, że zakończenie historii jest takie, jakie ono powinno być (słowem: mamy czwarty przekorny moralitet z rzędu w talii). No ale takie cuda tylko… w Hollywood.
U mnie ani mocne, ani słabe 7/10 — przyznam, że oczekiwałem znacznie więcej fajerwerków, a ten film jest tak spokojny, że aż nieco rozczarowujący — ale finis coronat opus.